Pisząc tutaj niedawno o „Pracowni Aurory”, uświadomiłam sobie, że w ferworze obu niedawnych przeprowadzek – i tej w realu do nowego domu, i wirtualnej – blogowej, która nadal trwa 😉 przegapiłam poprzednią książkę Roksany Jędrzejewskiej – Wróbel. Tymczasem „Jeleń” bardzo ładnie wpisuje się w zmiany, które ostatnio nastąpiły w moim życiu i doskonale rozumiem dedykację, która rozpoczyna tę książkę: Wszystkim, którzy się nie mieszczą.
Przez całe dotychczasowe życie mieszkałam w mieście, mimo że ostatnie 20 lat był to już jego skraj, z lasem pod bokiem. Teraz mieszkam w lesie i choć od poprzedniego domu dzieli mnie w linii prostej tylko jakieś 7 kilometrów, zmiana jest ogromna. Kiedy odwiedzam stare kąty, jakoś mi tam ciasno, a co dopiero wtedy, kiedy jadę do centrum… Staram się jak najszybciej załatwić to, po co przyjechałam, aby móc wrócić do siebie.
Ja już wiem to, co bohater tej książki dopiero odkrywa – że to w lesie, a nie w środku miasta jestem u siebie 😉
Ogromnie podobają mi się w niej ilustracje Grażyny Rigall – klaustrofobiczne (duszne wręcz) w części, która dzieje się w mieście, z rozmaitymi zwierzęcymi bohaterami pomysłowo upchniętymi do samochodów oraz tchnące spokojem, leśne, kończące książkę. I te wyklejki, tak fantastycznie korespondujące z jej treścią – inna na początku i na końcu !!!
Gdybym była w mieście, po przeczytaniu „Jelenia” niewątpliwie poczułabym nieprzepartą chęć wsiąścia do auta (lub jakiegokolwiek innego środka komunikacji) i udania się gdzieś w siną dal, do najbliższego lasu. Szczęśliwie – nie muszę. Wystarczy tylko, że spojrzę przez okno 🙂
Wpis z 28 grudnia 2007 roku czyli kolejna książka na półkę świąteczną. Nasza miała inną okładkę, ale tę, którą widać, można kupić nadal 🙂
Hej, kolęda, hejże ho ! Święta, święta i już po…
Tegoroczne Święta w naszym domu upłynęły pod znakiem lektury„Opowiadań wigilijnych”, które Najmłodsza z córek znalazła pod choinką. Unikam zazwyczaj podobnych okazjonalnych składanek – szczególnie tych dla dorosłych, bo zawsze coś mi w nich zgrzyta. Kiedy jednak przeczytałam listę autorów „Opowiadań wigilijnych”, nie zdołałam się oprzeć tej książce. Ludwik Jerzy Kern, Grzegorz Kasdepke, Anna Onichimowska, Beata Ostrowicka , Wanda Chotomska, Joanna Papuzińska, Roksana Jędrzejewska – Wróbel, Barbara Gawryluk, Ewa Chotomska, Joanna Olech, Barbara Kosmowska, Agnieszka Frączek, Paweł Beręsewicz i inni czyli plejada polskich twórców literatury dziecięcej, zilustrowana przez równie znamienite ilustratorki – Iwonę Całą i Ewę Poklewską – Koziełło.
Według stworzonej przeze mnie w zeszłym roku systematyki książek okołoświątecznych 😉 – tę zaliczyć można do kategorii choinkowych, bo zajmuje się zwyczajami świątecznymi w oderwaniu od ich religijnego kontekstu. Są to jednak obyczaje polskie i na tym polega jej główna zaleta. Nie znajdziecie tu wzmianek o pończochach wieszanych na kominku czy świątecznym puddingu. Jest za to opłatek, barszcz z uszkami, karp i puste miejsce przy stole, które czeka na zbłąkanego wędrowca czyli wszystko to, co odróżnia Święta w Polsce, od obchodzonych w innych miejscach świata.
Czytając kolejne opowiadania, patrzymy na Święta z perspektywy anioła odwiedzającego Ziemię, psa oraz pudła z choinkowymi ozdobami ;-), ale przede wszystkim widzimy je oczami dzieci (czasem całkiem sporych, jak pewien Januszek 😉 ). Wszystkie te historie próbują odpowiedzieć na pytanie – na czym polegają prawdziwe Święta ? Receptą na nie, jak się okazuje, nie jest ani masa pieniędzy wydanych na prezenty, ozdoby i catering, ani nerwowa krzątanina Mamy wokół porządków i odpowiedniej ilości dań.
Paradoksalnie
– odpowiedź na to pytanie znajdujemy w opowiadaniu, które rozgrywa
się w środku lata, ale gromadka dzieci właśnie wtedy urządza
święta – aby spełnić marzenie chorego przyjaciela. Okazuje się
wtedy, że Święta
wcale nie potrzebują kalendarza. Bo one są w nas samych, kiedy
myślimy o innych.
P.S.
Żeby nie było za słodko – jednak coś mi w tej
książce zazgrzytało.
W wierszu „Rozmowa przy tarciu chrzanu” dwa karpie pływające w
wannie deliberują na temat tego, do którego z ich pośmiertnych
wcieleń bardziej pasuje chrzan… Jakoś mnie raził ten z lekka
frywolny ton ich dyskursu… Zwłaszcza, że czytałyśmy to niedługo
po spożyciu karpia w galarecie, który udał się z tym roku mojej
Mamie nadzwyczajnie. Z chrzanem, ma się rozumieć 😉
„Opowiadania wigilijne. Pod choinkę od polskich autorów”, ilustr.: Iwona Cała, Ewa Poklewska – Koziełło, wyd. Literatura, Łódź 2007
Bo wszystko jest możliwe, jeśli się wierzy w to, co się robi…
Kiedy Katarzyna Szantyr – Królikowska, szefowa Wydawnictwa Bajka, dawała mi „Pracownię Aurory”, powiedziała: Wydaje mi się, że będzie Ci się podobać. Miała rację 🙂
Ta książka przypomniała mi krążący jakiś czas temu po sieci mem z parą staruszków, których zapytano, jak wytrzymali ze sobą ponad 50 lat. Odpowiedzieli, że urodzili się w czasach, kiedy jak coś się popsuło, to naprawiano to, a nie wyrzucano do śmieci.
Przypomniała mi się też parasolka mojej Mamy, którą miała, odkąd pamiętam. Kiedy była już zniszczona, Mama oddała ją do naprawy i parasolka została pokryta nowym materiałem. Jest do dziś i służy w razie potrzeby. Ja w ostatnich latach miałam kilka parasolek, które bardzo lubiłam, ale wszystkie w krótkim czasie niszczyły się, a naprawić się ich nie da, zresztą – nie warto, bo nowa będzie tańsza niż koszt naprawy. Przypomniał mi się zegarek mojego Dziadka, a potem Taty, który przeżył ich obu, ma prawie sto lat i nadal chodzi…
Aurora wybiera się na emeryturę. Całe życie poświęciła naprawianiu złamanych serc, ale czasy się zmieniły i teraz czuje się niepotrzebna. Ludzie przestali dbać o swoje serca, wciąż się śpieszą z nosami utkwionymi w smartfonach. A przecież o serce trzeba się troszczyć, bo musi wystarczyć na długo. Nowego nie kupi się w żadnym sklepie !
Aurora czuje się niepotrzebna i trochę niewidzialna w swoim małym zakładzie na ulicy Rzemieślników, do którego nikt już nie zagląda, ale wszystko zmieni się, gdy w jej drzwiach stanie dziewczynka o niezwykłym imieniu…
„Pracownia Aurory” to piękna (i pięknie zilustrowana przez Jonę Jung) historia o tym, co jest potrzebne naszym sercom do życia oraz o tym, że nawet patrząc w ciemne i szare niebo powinniśmy pamiętać, że gdzieś tam, za tymi chmurami świeci słońce. I że jest zawsze, tylko czasami po prostu go nie widać.
Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Pracownia Aurory”, ilustr.: Jona Jung, wyd.: Bajka, Warszawa 2019
Wpis z 7 października 2006 roku o drugiej z książek wydanych przez Wydawnictwo FRO9. Uprzedzam – recenzja zawiera spoiler 😉
Czy przyszło Wam kiedyś do głowy, że rynna może posiadać bogate życie uczuciowe ? Taka niepozorna rura przytwierdzona do ściany, na którą na ogół nie zwracamy uwagi (przynajmniej dopóki się nie oberwie 😉 ), staje się w tej książce niemal heroiną romansu. A z kim ten romans ??? Z deszczem oczywiście 😉
Podobno Eskimosi mają w swoim języku kilkaset określeń na śnieg. Z punktu widzenia Rynny deszcz też nie jest po prostu deszczem, ale pada różnie – w zależności od pory roku, a nawet od pory dnia. Czym innym jest wiosenny przelotny deszczyk,szemrzący delikatnie w jej wnętrzu, czym innym – jesienny siąpiący kapuśniaczek, albo letnia gwałtowna ulewa. Niezależnie od tego, pod jaką pojawia się postacią, deszcz zawsze pozostanie najlepszym przyjacielem Rynny, bo stanowi o sensie jej istnienia.
Rynna jest w tej swojej tęsknocie za deszczem bardzo ludzka. Przypomina mi trochę bohaterki tych z baśni Andersena, które antropomorfizowały przedmioty. Jest tylko jedna zasadnicza różnica – gdyby Rynna była bohaterką Andersena, dokonałaby zapewne żywota gdzieś na wysypisku śmieci smutno wspominając czasy, gdy była Ukochaną Deszczu. Roksana Jędrzejewska – Wróbel postarała się jednak o happy end: jako szczęśliwa posiadaczka zabytkowego gargulca nasza Rynna też została uznana zabytek, połatana, odnowiona, a potem…
Królewna pojawiła się na podwórku zupełnie niespodziewanie. Dzieci zajęte zabawą zapewne w ogóle nie zwróciłyby na nią uwagi, gdyby nie korona, która – piękna i błyszcząca – połyskiwała w słońcu mnóstwem tęczowych kamyków.
Natomiast sama królewna nie była zbyt ładna – taka jakaś blada, chuda i dość ponura. Stała w rogu podwórka pod trzepakiem, jakby na coś czekała. Dzieci przerwały zabawę i zaczęły wpatrywać się w królewnę z zaciekawieniem
– To omam bajkowy, pojawia się, gdy czyta się za dużo książek – stwierdziła Kasia. – Nie zwracajmy na nią uwagi, to zaraz zniknie...
Ostatnio wpadł mi w oko na Facebooku mem ze słowami: Nie ma czegoś takiego jak „za dużo książek”. Może być tylko „za mało półek”. Nieprawda – sytuacja za dużo książek występuje wtedy, kiedy na własnych półkach nie jesteśmy w stanie znaleźć książki, która jest nam potrzebna i która na pewno gdzieś na nich jest. Czasem łatwiej jest wtedy wypożyczyć ją z biblioteki 😉 Taki właśnie problem miałam dziś, kiedy usiłowałam zlokalizować w domu poprzednie wydanie „Królewny” Roksany Jędrzejewskiej – Wróbel – z ilustracjami Ewy Poklewskiej – Koziełło. Wtedy ukazała się równolegle z „Gęboludem”.
Teraz jej nie znalazłam, więc muszę polegać na własnej pamięci i ilustracjach zamieszczonych na stronie wydawnictwa. Trudno mi porównywać te dwie kreski – Marianny Oklejak i Ewy Poklewskiej – Koziełło, ale mimo że tak różne, to i jedne ilustracje, i drugie moim zdaniem dobrze ilustrują tę historię. Nie potrafię wybrać, które bardziej pasują.
Kiedy wróciłam do „Królewny” po latach, moją pierwszą myślą było to, że znane mi dzisiejsze dzieci, będą się w niej utożsamiać raczej z Królewną niż z Kasią, Szymonem, Martą i resztą towarzystwa z podwórka. One już właściwie nie znają takich swobodnych zabaw podwórkowych. Na placach zabaw widzę maluchy pod opieką dorosłych. Starsze dzieci (takie już bardziej szkolne) czas wolny od lekcji spędzają albo na zajęciach dodatkowych albo w domach przed komputerami czy tabletami. Nawet gdyby znalazły czas, żeby wyjść pobawić się na dworze, to trudno go zsynchronizować z zajęciami innych i po prostu nie ma się z kim bawić. Sekrety ze szkiełek i sreberek od czekolady, grę w kapsle czy nawet skakanie przez gumę niedługo znać będą tylko z książek czy filmów. Podobnie jak kłótnie o to, kto wygrał w klasy czy cztery ognie i mozolne dochodzenie do kompromisów bez ingerencji opiekunów.
Więc może nauka, jaka z tej książki płynie – że to nie drogie zabawki i fachowa opieka są w dzieciństwie potrzebne do szczęścia – jest bardziej dla dorosłych niż dla dzieci ???
Zaczyna się jak każda bajka: była sobie Królewna (całkiem ładna, inteligentna i zdolna) i był sobie oczywiście Piękny Książę. Spotkali się i pokochali, a potem…
Potem powinno paść sakramentalne: i żyli długo i szczęśliwie…
Tak przynajmniej kończą się normalne bajki.
Ale ta – nie.
Ta bajka jest inna niż wszystkie, ponieważ tak naprawdę zaczyna sie tam, gdzie inne się kończą.
„O słodkiej królewnie…” to opowieść o związku dwojga ludzi i o tym, jak on sie zmienia. Pokazuje moment zakochania z całą jego irracjonalnością – bo czy tak naprawdę jest jakieś logiczne wytłumaczenie tego, dlaczego właśnie w tym momencie i dlaczego właśnie w tej osobie ? Potem mamy etap fruwania nad ziemią (na skrzydłach miłości oczywiście) oraz nieuchronne twarde lądowanie, kiedy (również nieuchronnie) pojawia się Nuda i Wątpliwości. Bo gdy pojawiają się Wątpliwości, to nic już nie jest takie samo jak przedtem. A jeszcze potem…
Roksana Jędrzejewska – Wróbel oferuje czytelnikom aż trzy zakończenia i sami możemy zdecydować, co będzie potem. Możemy też wymyślić własne. Żadne z nich nie jest happy endem, bo pod tym określeniem rozumiemy na ogół szczęście, które przychodzi samo, bez wysiłku. Nawet rozwiązanie drugie (to z założenia najszczęśliwsze) wymaga od Królewny i Księcia gotowości do zmian i pracy nad sobą. Uświadamia też ważną prawdę, że aby podobać się innym musimy najpierw podobać się sobie samym i samych siebie polubić.
Najmłodsza z moich córekwybrała właśnie zakończenie drugie czyli to w którym Królewna z Księciem podejmują próbę uratowania miłości i potem pielęgnują ją troskliwie. Mam nadzieję, ze dzięki temu łatwiej jej będzie zrozumieć, że my – rodzice czasem potrzebujemy samotności we dwoje, bez dzieci 😉
Pięcioletni Leo, którego rodzice właśnie się rozwiedli, odebrał tę książkę inaczej. Jego Mama napisała na jednym z forów dla rodziców: Na początku Leo w ogóle nie chciał, żebym ją czytała. Po pierwszych stronach kazał mi przerywać. Dopiero niedawno dotarliśmy do końca. Leo zawsze wybiera jedno i to samo zakończenie – pierwsze. I tak sobie myślę, jak wiele ten jego wybór mówi o jego oczekiwaniach. Zburzyliśmy jego świat. Tylko to się liczy. Że sami mamy własne chciejstwa i niechciejstwa – on jeszcze nie dostrzega.
„O słodkiej królewnie…” to moim zdaniem książka dla dzieci nieco starszych niż sugerowałby to jej rozmiar oraz baśniowy entourage. Świadczą o tym również ilustracje Agnieszki Żelewskiej – bardziej schematyczne i pozornie mniej dopracowane niż w innych książkach przez nią ilustrowanych (np. w ”Gęboludzie”, ”Rynnie” czy „Bajkach na krótką metę”). Jest to książka dla dzieci, których rodzice są na wszystkich etapach związku opisanych w niej – bo (mam nadzieję) pomaga zrozumieć, dlaczego jest tak, jak jest. Warto, żeby przeczytali ją również dorośli, ponieważ w krótkich słowach zmusza do zastanowienia nad tym, gdzie jesteśmy i dlaczego jest tak jak jest.
Myślę że powinna być ona obowiązkową lekturą dla narzeczonych. Uświadamia bowiem, że zakochanie nie jest stanem wiecznym, a miłość, której owo zakochanie jest początkiem, nie jest nam dana na zawsze i wymaga troskliwej pielęgnacji.
Roksana Jędrzejewska – Wróbel „O słodkiej królewnie i pięknym księciu. Opowieść z 3 zakończeniami do wyboru”, ilustr.: Agnieszka Żelewska, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2008
Po raz pierwszy „Gębolud” ukazał się w 2004 roku nakładem Gdańskiego Wydawnictwa Psychologicznego. Wtedy była to jedna z ukochanych książek mojej Najmłodszej. Potem wydało ją Wydawnictwo Literatura, a teraz wznowiło Wydawnictwo Bajka.
Ja także bardzo lubiłam historię Gęboluda i Pyzatej, a nawet pokusiłam się o jej własną interpretację:
Czy ktoś, kto urodził się w rodzinie strasznych czarnoksiężników może zostać w życiu kimś innym niż strasznym czarnoksiężnikiem? Nie ??? Nawet jeśli tak naprawdę to pragnie być ogrodnikiem, miłym panem, który lubi zwierzęta i dzieci ? Gdy zamiast mieszać śmierdzące czarne mazidła, chciałby hodować róże, a z ich pachnących płatków robić konfitury i olejek różany ? Niemożliwe ??? Możliwe, możliwe – jeśli tylko włączy się w tę sprawę dobra czarownica Hortensja i postawi na jego drodze małą pyzatą istotkę.
Czytałam Najmłodszej tę książeczkę wiele razy i widziałam w niej tylko sympatyczną historyjkę o miłym czarodzieju. Optymistyczną opowiastkę o tym, że dużo lepiej jest mieć kogoś do kochania, niż być samotnym i ponurym. I jeszcze – że w wysprzątanym i czystym domu jest dużo przyjemniej niż w brudzie i bałaganie. Sympatyczność tej książeczki dodatkowo podkreślają ciepłe, pastelowe ilustracje Agnieszki Żelewskiej, która jest etatową ilustratorką książek Roksany Jędrzejewskiej Wróbel (Najmłodsza najbardziej lubi ten obrazek, na którym Gębolud i myszka kąpią się – każde w swojej wannie, ale w identycznych pozach 😉 ).Dopiero ostatnio, kiedy kolejny raz przeczytałam słowa: Tatuś ? Jaki śliczny tatuś ! doznałam olśnienia – „Gębolud” to historia faceta, który zostaje ojcem.
Dochodzenie mężczyzny do ojcostwa jest zupełnie inne niż nasze, kobiece do macierzyństwa. Związek kobiety z dzieckiem jest naturalny i oczywisty, a w dodatku wspierają go hormony. Dla mężczyzny pojawienie się na świecie malucha (dość odległe w czasie od aktu poczęcia) ma w sobie posmak czarów. Pstryk i jest 😉 Zupełnie tak samo, jak w życiu Gęboluda pojawiła się Pyzata. Pojawiła się i wywróciła do góry nogami cały jego specyficznie uporządkowany świat. Wywróciła do góry nogami, a jemu wcale to nie przeszkadza. Nie tylko nie przeszkadza, ale wręcz przeciwnie – jest bardzo zadowolony. To muszą być czary – bo jeśli nie one, to co ???
Moja recenzja doczekała się niespodziewanej dla mnie reakcji Autorki, która skomentowała ten wpis następująco:
Wow ! Ale dałaś. Historia o stawaniu się ojcem ! Ja chciałam chyba napisać o marzeniach, o buntowaniu się przeciwko stereotypom – „Tatuś był mógł to i ty powinieneś”. O tym, że każdy ma własną drogę i sensem zycia jest jej szukanie… To na poziomie świadomym chciałam. Ale co tam u autora w podświadomości piszczy, tego się on może dowiedzieć od recenzenta 🙂 Wielkie dzięki za taki pomysł, zawsze uważałam, że książki po wydaniu żyją własnym życiem, niezależnym od intencji autora. I jest w nich dokładnie to, co czytelnik zobaczy. Sama jako czytelniczka daję sobie takie prawo.
Pamiętam,
że zrobiło mi się bardzo miło, kiedy to przeczytałam.
Agnieszka Żelewska, która ilustrowała także wydanie poprzednie, przygotowała do tego całkiem nowe ilustracje. Nie podejmę się nazwać techniki, w jakiej zostały one wykonane, miejscami robią wrażenie wyklejanki z papierowych wyrywanek. Trochę się tego obawiałam, na szczęście Gęboluda i Pyzatej nie sposób na nich nie poznać 😉 Ta wersja jest, powiedziałabym, nieco bardziej surowa niż poprzednia, i okładka, i początkowe ilustracje utrzymane są w gamie barw zdecydowanie odpowiadających stanowi domostwa naszego Czarodzieja sprzed zmian.
Ja
jednak pozostanę wierna tamtym poprzednim, co nie zmienia faktu, że
bardzo cieszę się z tego wznowienia, bo następne pokolenie
zasługuje na to, żeby móc się zaprzyjaźnić z Gęboludem i
Pyzatą 🙂
Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Gębolud”, ilustr.: Agnieszka Żelewska, wyd.: Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2017
Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Gębolud”, ilustr.: Agnieszka Żelewska, wyd.: Wydawnictwo Literatura Łódź 2010
Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Gębolud”, ilustr.: Agnieszka Żelewska, wyd.: Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Warszawa 2004