Bardzo lubię ilustracje Marianny Jagody. Przez cały 2024 rok w mojej kuchni wisiał jej kalendarz i kiedy pod jego koniec zobaczyłam tę książkę, kupiłam ją przede wszystkim ze względu na osobę ilustratorki. Pomyślałam sobie, że nawet jeśli rozczaruje mnie tekstem, to przynajmniej sobie obrazki z przyjemnością obejrzę 😉
Ale nie rozczarowała. Wręcz przeciwnie – bardzo miło zaskoczyła, bo na tle obfitej oferty rynkowej w segmencie książek świątecznych wyróżnia się na plus – nie tylko ilustracjami, ale także pomysłem. To nie jest kalendarz adwentowy z zadaniami na kolejne dni jak „W grudniu po południu”, nie jest to też żadna historia podzielona na 24 rozdziały, ani kompendium wiedzy o zwyczajach świątecznych.
Agata Komosa-Styczeń tak pisze we wstępie do niej:
Z tym czekaniem to jest okropnie trudna sprawa. Nikt przecież tego nie lubi, prawda? Bo co może być przyjemnego w staniu w kolejce do kasy albo wyczekiwaniu na mamę, gdy wraca z pracy. Oczekiwanie na przyjaciela, który ma nas odwiedzić, dłuży się niemiłosiernie, a do przyjęcia urodzinowego – tylko się siedzi i odlicza dni. A co dopiero z czekaniem na Gwiazdkę? Pierwsze świąteczne ozdoby w witrynach sklepów pojawiają się już w listopadzie – a wtedy na Święta trzeba czekać jeszcze cały miesiąc! Piosenki z dzwoneczkami płyną z radia od dawna, a Święty Mikołaj jeszcze nie zapakował prezentów do sań!
Autorka wzywa więc do wykorzystania tego czasu na szukanie świątecznej radości. Poszukajmy tej radości razem, rozmieńmy ją na mniejsze przyjemności – one pomogą nam przygotować się do tego najcieplejszego Święta w roku, które rozgrzewa nas w zimne, grudniowe wieczory i daje nadzieję, że światło zawsze zwycięży nad ciemnością.
Jakie to mogą być przyjemności? Rozmaite – i świąteczne przystrojenie domu, i dokarmianie ptaków, i wysłanie kartek z życzeniami, i świąteczny jarmark, i rodzinne wspomnienia, i szykowanie tradycyjnych potraw. Znajdziemy w tej książce trochę historii, trochę tradycji z różnych stron świata (między innymi ze Skandynawii, do Autorka wraz z rodziną mieszka w Danii), trochę pomysłów na różne aktywności, ale też zachętę do tego, żeby samodzielnie wymyślić i zrobić różne świąteczne ozdoby i przysmaki.
A wszystko to bajecznie i kolorowo zwizualizowane przez Mariannę Jagodę, dzięki której oglądanie tej księgi też można wpisać na listę świątecznych przyjemności.
… i widzę to nie tylko po asortymencie w sklepach, w których zmuszona jestem bywać, ale także po tym, że coraz częściej zaglądacie tutaj w poszukiwaniu książek świątecznych. W tym roku prawdziwy Adwent rozpoczyna się 31 listopada i wtedy odpalę na Facebooku hasztag #adwentowykalendarzksiążkowy2025, ale zanim to nastąpi, wstawię tutaj pierwszą tegoroczną nowość świąteczną z kategorii książek bożonarodzeniowych (po wyjaśnienie mojego prywatnego podziału na te kategorie zapraszam —>>>tutaj).
Kiedy w wigilijny wieczór czytamy stosowny fragment Ewangelii według świętego Łukasza, kończymy go na ogół słowami:
Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu. (Łk.2.19)
Katherine Paterson spróbowała opowiedzieć nam o tym, co się działo w głowie tej młodziutkiej dziewczyny, której właśnie przydarzył się cud. Cud podwójny – urodziła Syna Bożego, wie o tym. Słyszałam słowo anielskie w pełnym czci okrzyku mojej krewniaczki. Widziałam to, kiedy pasterze w niemym uwielbieniu gładzili aksamitny policzek niemowlęcia szorstkimi palcami. Ale cudem są przecież każde narodziny i Maryja, jak każda matka, przeżywa uniesienie: Sprowadziłam dziecko na świat. Ta doskonała istota wyszła z mojego ciała. Jak każda matka odczuwa też obawę przed tym, co jej dziecku przyniesie życie.
Ze wszystkich Świąt Bożego Narodzenia w moim życiu najmocniej przeżywałam te, podczas których byłam w ciąży albo miałam przy sobie niemowlę. Tegoroczne będą znowu szczególne, bo tym razem dziecka spodziewa się moja córka, a ja szykuję się do nowej w moim życiu roli babci. Ta książka wspaniale do nich pasuje.
Ilustracje Lisy Aisato, które nie zawsze mi się podobają, tym razem doskonale oddają jej atmosferę. Zastanawiam się, dlaczego tak jest, że lubię jej kreskę właśnie w kontekście świątecznym, bo wcześnie była przecież „Śnieżna siostra” i „Opowieść wigilijna” ? Także spośród książek, do których rękę przyłożyła Emilia Kiereś najbardziej lubię te świąteczne – „Cacko”i „O kolędach. Gawęda”.
Nie rozumiem natomiast, dlaczego twórczość Katherine Paterson, laureatki dwóch najważniejszych nagród w dziedzinie literatury dla dzieci i młodzieży czyli przyznawanego przez IBBY Medalu im. Hansa Christiana Andersena oraz Astrid Lindgren Memorial Award (ALMA), jest w Polsce tak mało znana? Oprócz „Mostu do Therabithii” wydano u nas jeszcze tylko jedną z ponad 40 książek jej autorstwa. Może po „Tej nocy przyszedłeś na świat” doczekamy się kolejnych ???
P.S. Jedyne, co mi trochę w związku z tą publikacją zgrzyta, to kategoria wiekowa, do której przypisało ją wydawnictwo. Dla mnie to książka dla dorosłych, a szczególnie dla kobiet, które odnajdą w niej w niej swoje obawy, wątpliwości i uniesienia. Trudno mi sobie wyobrazić dzieci w wieku 9-12 lat, do których ona przemówi równie mocno.
Katherine Paterson (tekst), Lisa Aisato (ilustr.) „Tej nocy przyszedłeś na świat”, przekł.: Emilia Kiereś, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2025
Zapytacie, kim jest Tutu ? No cóż – Tutu to… po prostu Tutu 😉
Śmieszny stworek z wielkimi oczami i długim ogonem, który powstał w wyobraźni Piotra Karskiego i zmaterializował się na kartach tych książek. Tutu to imię, które powtórzy nawet bardzo małe dziecko, a książki o nim są adresowane właśnie do bardzo małych maluszków. Mają solidne, sztywne kartki i zaokrąglone brzegi oraz rozmiar w sam raz dla małych rączek – napisałam tutaj, kiedy stawiałam na półce Małego Pokoju poprzednie dwie książeczki o nim. „Co to? Tutu i dźwięki” jest trzecią z tej serii. I mam nadzieję, że nie ostatnią 😉
Tym razem wspólnie z Tutu zastanawiamy się nad odgłosami, które słyszymy i nad tym, kto je wydaje ?
Łubu – skrzyp
Co to?
Na pewno znacie taką zabawę – jak robi piesek ? A jak kotek ? A jak… (tu wstawcie sobie dowolne cokolwiek, co może wydawać odgłosy) ? Na pewnym etapie rozwoju mowy dzieci uwielbiają się tak bawić.
Ale piesek ze swoim hau-hau, czy kotek, który robi miau-miau, są dla Tutu (i Piotra Karskiego) zbyt oczywiste. Zgadniecie na przykład – co robi wiu-kap ? A co szszu-kop, albo psi-plum?
Odpowiedzi na te (i inne) pytania znajdziecie na sztywnych kartkach tej książki. W dolnym rogu każdej ze stron znajduje się pytanie, a odpowiedź czeka po przełożeniu kartki.
„Co to? Tutu i dźwięki” to książeczka, która znakomicie nadaje się na przedsenny rytuał. Wspólna zabawa w odgadywanie prowadzi nas bowiem… No właśnie: chrr-fiu
Co to?
Wiecie ??? Jeśli nie, to dowiecie się tego od Tutu 😉
Piotr Karski „Co to? Tutu i dźwięki”, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2025
Czyli komiksowa kontynuacja trzytomowego cyklu powieściowego o Truchlinie – niezwykłej i nieistniejącej w rzeczywistości dzielnicy Pragi. Pisałam o nim —>>>tutaj i —>>>tutaj.
Na ostatniej okładce Przemek Staroń tak odpowiada na pytanie czy trzeba znać książki z serii TRUCHLIN, żeby przeczytać ten komiks:
Są dwie możliwości. Pierwsza: nie znasz Truchlina. A jednak ten komiks zabierze Cię w świat, który znasz doskonale. Świat, który jedni chcieliby zmienic, inni wręcz przeciwnie, a Ty miotasz się, nie mogąc znaleźć swojego miejsca. Jest jeszcze druga możliwość: znasz Truchlin. No ale w takiej sytuacji nie czytasz przecież tych słów, bo jesteś już pewnie gdzieś w połowie książki!
Ostatnimi czasy kończy się sporo historii z Truchlina…
Stare domy znikają jeden po drugim, a razem z nimi ludzie.
Od wydarzeń opisywanych w ostatnim tomie minęły podobno dwa lata, choć mnie się wydaje, że trochę więcej. Na Truchlinie działa już elektryczność, a terenem położonym w centrum miasta interesują się inwestorzy, ale historii tego miejsca nie da się tak po prostu zamknąć. Nadal żyją tam ludzie, którzy nie chcą opuścić swoich domów. Nie chcą zmian, pragną dalej żyć tak, jak dotychczas…
Wojtech Matocha i Karel Osoha wracają z historią w siedmiu częściach, które pierwotnie ukazywały się w kolejnych zeszytach, a teraz są zebrane razem. Wracają na Truchlin, ale z innymi bohaterami (nie do końca, ale nie chcę zdradzać, kto i w jakich okolicznościach tam się pojawia). Najważniejszą postacią „Kredowego ludzika”, można powiedzieć, że narratorem tej opowieści jest Vašek, który jest tam obcy. Po śmierci mamy przyjechał do Pragi do wujka. Nie znał prawdziwego Truchlina, ale próbuje zrozumieć to miejsce i znaleźć w nim swoje miejsce. Czy mu się to uda?
Obawiałam się tej kontynuacji, bo często jest tak, że jedynym powodem, aby ciągnąć dalej jakąś historię, jest chęć odcinania kuponów od wcześniejszego sukcesu. „Kredowy ludzik” nie jest takim przypadkiem – autorzy mają jeszcze coś ciekawego do opowiedzenia, a Truchlin zwizualizowany przez Karela Osohę ma niezwykłą atmosferę. Jego mrok pozostaje z nami na długo po skończeniu tej książki.
Pozwolę sobie na zakończenie na opinię odmienną o blurba Staronia:
Są dwie możliwości. Pierwsza: znasz Truchlin i ta historia wciągnie Cię od pierwszej strony, bo to będzie powrót do miejsc, które pamiętasz i które są fascynujące.
Jest jeszcze druga możliwość: nie znasz Truchlina. Wtedy zdecydowanie powinnaś (lub powinieneś) najpierw sięgnąć po książki. Nie będziesz żałować!!!
Wojtech Matocha & Karel Osoha „Truchlin. Kredowy ludzik”, przekł.: Anna Radwan-Żbikowska, wyd.: Afera, Wrocław 2025
Książka nominowana w konkursie KSIĄŻKA ROKU Polskiej Sekcji IBBY w kategorii graficznej !!!
Mały Filemon, zwany przez wszystkich Fisiem, przeprowadził się niedawno z rodzicami do nowego, większego mieszkania. Było w nim mnóstwo miejsca. W salonie stały tylko kanapa i stół. Można było biegać dookoła, tarzać się po podłodze i odbijać balonik od ścian i sufitu.
Pewnego dnia wszystko zmienił jeden dźwięk. Dzwonek.
Trrrilt!
Ten dzwonek oznajmił, że w domu zjawili się dwaj panowie, którzy wniesili do niego… pianino. Fiś pierwszy raz widział ten instrument. Gdy mama podniosła klapę, ujrzał białe i czarne klawisze. Nic nadzwyczajnego. Tylko czerń, biel i cisza.
Fiś wyciągnął rękę i nieśmiało nacisnął jeden z klawiszy…
…i od tego momentu zaczęły dziać się czary, które przepięknie zwizualizowała Marianna Oklejak. Czary ? A może nie one, tylko wyobraźnia i talent ?
Na facebookowym fanpage’u Wydawnictwa Bajka znalazłam dziś takie słowa:
Opowieść o Fisiu to wielka pochwała wyobraźni i twórczości, a zarazem BAJKA TERAPEUTYCZNA o oswajaniu się dziecka z własnym talentem, o wrażliwości i wytrwałości, o budowaniu odporności na porażki, o mądrych wspierających rodzicach i o ważnej roli mistrza w naszym życiu.
To także KSIĄŻKA BARDZO OSOBISTA. Bo napisała ją mama małego wirtuoza, Joanna Olejarczyk (jej bajki znajdziesz na Złotej Liście Cała Polska Czyta Dzieciom ). Bo swoją ukochaną MUZYKĄ ZILUSTROWAŁA Marianna Oklejak (nikt inny tak by nie potrafił).
Jej ukazanie zbiegło się w czasie w Konkursem Chopinowskim. Od kilku dni, kiedy tylko mam taką możliwość i siłę na to, towarzyszą mi gdzieś w tle etiudy, nokturny, walce, ballady i barkarole grane w pierwszym etapie. Zaczęłam zastanawiać się, jak to jest z jego uczestnikami ? Czy oni widzą muzyką podobnie do Fisia? Bo ja nie i pewnie jestem o coś od nich uboższa, ale to nie znaczy przecież, że mój odbiór jest gorszy.
Pomyślałam sobie, że „Czarodziejskie pianino Fisia” może być dobrym wstępem do rozmowy z dzieckiem (a takie książki lubię bardzo!) – rozmowy właśnie o tym, jak odbieramy muzykę, jak ją rozumiemy, po co w ogóle jej słuchamy i co nam to daje…
Potem przyszła do mnie refleksja o tym, że aby dobrze zrozumieć i poczuć muzykę potrzebna jest cisza, której bardzo w naszym świecie brakuje. Jeszcze nie tak dawno – jakieś sto lat temu czyli kilka pokoleń wstecz, muzykę można było usłyszeć tylko na żywo, a do tego potrzebny był instrument i ktoś, kto potrafi na nim grać. Teraz żyjemy w środowisku zaśmieconym dźwiękami, atakującym nas ze wszystkich stron: muzyką z głośników, sygnałami wydawanymi przez rozmaite urządzenia oraz hałasem, jaki robią pracując. W tym wszystkim gubi nam się gdzieś piękno i emocje, które możemy usłyszeć w muzyce – ale tylko wtedy, gdy będziemy jej słuchać, a nie puszczać mimo uszu w biegu. Jak ci ludzie w waszyngtońskim metrze mijający bez zainteresowania grającego skrzypka…
…a był to Joshua Bell, jeden z najwybitniejszych skrzypków, który na najdroższych skrzypcach świata grał jedne z najtrudniejszych utworów, jakie powstały. W ramach eksperymentu społecznego grał tam przez godzinę, a w tym czasie zaledwie kilka osób zwróciło na to uwagę.
Nie dziwię im się, bo do tego, żeby naprawdę słuchać potrzebna jest cisza i choć odrobina spokoju, pozwalającego poświęcić uwagę dźwiękom. I tego właśnie na kolejne etapy Konkursu Chopinowskiego życzę sobie i tym, którzy też tego pragną !
Dziękuję Wydawnictwu Bajka z egzemplarz recenzencki tej książki !!!
Joanna Olejarczyk „Czarodziejskie pianino Fisia”, ilustr.: Marianna Oklejak, wyd.: Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2025
O pierwszych tomach serii „Czytam sobie” pisałam dawno temu, bo ukazuje się ona już od kilkunastu lat. Wydawnictwo, które ją wydawało, nazywało się jeszcze Egmont 😉 Teraz to jest HarperCollins, ale poza tym wszystko w tych książeczkach pozostało bez zmian.
Napisałam wtedy:
Są dzieci, które uczą się czytać w sposób niezauważalny dla otoczenia i nagle zaskakują wszystkich tą umiejętnością. Są też takie, którym to przychodzi z dużym trudem i okupione jest sporym wysiłkiem. I nie zależy to wcale od tego, czy i ile czytano im wcześniej, a nawet, rzec można, wręcz przeciwnie 😉
Dziecko typu pierwszego nauczywszy się czytać bezboleśnie dla siebie i najbliższych pochłania najczęściej książki jak leci, nie wybrzydzając szczególnie. Typ drugi potrzebuje lektur specjalnych – takich, które już na pierwszy rzut oka robią wrażenie wartych zachodu. Czyli po prostu ciekawych…
…i taki właśnie jest „Wypadek na stacji metra” Justyny Bednarek. To już (jeśli dobrze liczę) 58 część tej serii na poziomie 1, który stanowi największe wyzwanie dla piszących. Cała historia musi zmieścić się w 150 – 200 słowach i to w dodatku takich, które składają się z 23 podstawowych głosek. Wydaje się to proste ? Spróbujcie opowiedzieć o czymkolwiek nie używając słów zawierających dwuznaki typu „sz”, „cz” czy „ch” oraz liter tworzonych przy pomocy znaków diaktyrycznych (czyli „ą”, „ę” albo „ś”, „ć”). W dodatku – żeby zdania były proste, nie złożone.
A ! I jeszcze taki drobiazg – to wszystko musi być na tyle interesujące dla dzieci, żeby zechciały one podjąć wysiłek brnięcia przez te literki !!! 😉
Justynie Bednarek to się udało. Mamy tu sytuację pełną napięcia, psa w niebezpieczeństwie oraz dzielną bohaterkę, która wykazuje się refleksem, a następnie spotyka ją zasłużona sława.
Ta książka jest chyba pierwszą adresowaną do tak początkujących czytelników polską publikacją z akcją w metrze. Wydaje się to trochę to dziwne, bo działa ono w Warszawie już od trzydziestu lat, a jeszcze nie trafiło na karty literatury. Pewnie to dlatego, że ciągle jest go bardzo mało – w porównaniu z takim Londynem czy Nowym Jorkiem.
Akcja „Wypadku” rozgrywa się na stacji Centrum, dzięki temu na ilustracjach mogło znaleźć się kilka budynków charakterystycznych dla Warszawy. Ja mam jednak największy sentyment do tych stacji, które projektował mój Tata, dlatego na zdjęciu jest ta na Starych Bielanach. Myślę, że Autorka mi to wybaczy, bo mieszka niedaleko i to jest także jej stacja 😉
Justyna Bednarek „Wypadek na stacji metra” (seria: Czytam sobie, poziom 1) ilustr.: Diana Karpowicz, wyd.: HarperCollins Polska, Warszawa 2025
Książka nominowana i WYRÓŻNIONA w konkursie KSIĄŻKA ROKU Polskiej Sekcji IBBY w kategorii graficznej !!!
Na stronie wydawnictwa Widnokrąg możemy przeczytać:
Książka znalazła się na liście Unpublished Picturebook Showcase pośród 88 (z 600 nadesłanych) projektów z całego świata wybranych przez międzynarodowe jury i była prezentowana podczas najważniejszych targów książki dziecięcej Bologna Children’s Book Fair. Autorka wykorzystała technikę kolażu połączoną z delikatną kreską ołówkiem.
Katarzyna Minasowicz stworzyła tę książkę w ramach stypendium artystycznego Miasta Wrocławia: WROCŁAW – MIASTO SPOTKAŃ. Książkę objął patronatem honorowym Konsul Generalny Republiki Federalnej Niemiec we Wrocławiu. Wydana w polskiej i niemieckiej wersji językowej.
O Domu zwykle się nie myśli.
Dom się po prostu ma.
Raptem 23 lapidarne zdania plus ascetyczne ilustracje, w których nic nie pojawiło się przypadkiem albo po nic.
Wydawać by się mogło, że to bardzo mało, a jednak wystarczyło, żeby (jak to się mówi) trafić w punkt. Dlatego pierwszym wrażeniem, jakie miałam po obejrzeniu tej książki, był zachwyt. Ta historia wpisała się w to, co wiem, czego dowiedziałam się nie tylko z opowieści rodzinnych, ale też z wielu przeczytanych wspomnień i obejrzanych filmów. Można powiedzieć, że wypełniłam puste miejsca na jej kartkach wiedzą, którą miałam skądinąd.
Historia, którą opowiada Kasia Minasowicz, w oczywisty sposób nawiązuje do tego, co działo się 80 lat temu, a co było efektem powojennego przesunięcia granic czyli masowych przesiedleń ludności polskiej z terenów, które miały znaleźć się w granicach ZSRR na tak zwane Ziemie Odzyskane oraz wysiedlaniu stamtąd ludności niemieckiej. I jedni, i drudzy nie z własnej woli musieli opuścić swoje domy i zacząć życie gdzie indziej…
Po pierwszym zachwycie pojawiły się jednak wątpliwości i pytania o adresatów tej publikacji. Często tak mam w przypadku takich operujących niedopowiedzeniami picturebooków. Wydawnictwo określa wiek czytelników na 6+. Trudno mi powiedzieć, czy jest on odpowiedni i czym będą oni ją w stanie wypełnić. Jestem jednak pewna, że nie można ich zostawić samych z tą historią, która ma walor nie tylko historyczny, ale także uniwersalny. Doświadczenia jej bohaterki stały się nie tak dawno udziałem tysięcy dzieci, które przyjechały do Polski z Ukrainy. „U z dwiema kropkami” może być znakomitym punktem wyjścia do rozmowy o tym – w domu, ale także na lekcji bibliotecznej albo wychowawczej, wszędzie tam, gdzie taka rozmowa jest potrzebna.
Kasia Minasowicz „U z dwiema kropkami / U mit zwei punkten”, wyd.: Widnokrąg, Piaseczno 2025
Tyś jest jezioro moje, // ja jestem twoje słońce, // światłami ciebie stroję, // szczęście moje szumiące. // Trzciny twoje pozłacam. // Odchodzę. I znów wracam…
Z trzech składników tej książki czyli tekstów, ilustracji i tematu pierwsze w moim życiu były Mazury. Najpierw żeglowałam po nich z Rodzicami, potem zaczęły się obozy i coraz większa żeglarska samodzielność, aż w końcu wędrowaliśmy po nich z córkami (a ostatnio już bez nich). Nic mnie tak nie relaksuje jak szum wiatru, plusk wody i kolory na jeziorach (no chyba że jest to morze 😉 ). Ciągle zmieniająca się gra światła i najrozmaitszych odcieni zieleni i niebieskości to balsam dla oczu i uszu oraz cudowny reset umysłu.
Wszystkie szmery, // wszystkie traw kołysania, // wszystkie ptaków // i cieniów ptasich przelatywania…
więc odkąd się dowiedziałam, że ma ochotę zilustrować moją ukochaną „Kronikę olsztyńską” Gałczyńskiego, bardzo jej w tym pomyśle kibicowałam. I cieszę się, że dzięki Stowarzyszeniu Kobiet „Miej Marzenia” i Oranżerii Kultury – Miejskiej Bibliotece Pedagogicznej z Lidzbarka Warmińskiego to marzenie się spełniło. A efekt zdecydowanie przerósł moje oczekiwania!
Kiedy patrzymy nakolejne etapy powstawania tych ilustracji, wygląda to tak: najpierw mamy plamki w jednym kolorze rozrzucone, wydawać by się mogło – przypadkowo, po kartce. Potem plamki w innym odcieniu – również pozornie bez ładu. Potem jeszcze inne i inne, i inne, aż nagle – myk! I oto jest migoczące w słońcu jezioro. Z każdą kolejną ilustracją, którą Ela pokazywała na swoim blogu, nabierałam przekonania, że jeden z jej pędzli jest różdżką magiczną – i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej 😉
Powiedzieć o tych ilustracjach, że są piękne, to nic nie powiedzieć, ale na więcej brak mi słów. Nie byłoby jednak tych wszystkich cudów bez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i jego wierszy.
Kiedy zetknęłam się z jego poezją ? Nie pamiętam tego dokładnie. Na pewno już znałam Mazury, ale Eli Wasiuczyńskiej nawet nie przeczuwałam, bo obie chodziłyśmy wtedy do szkoły podstawowej. Za naszych czasów w podręcznikach do języka polskiego było sporo poezji oraz fragmenty rozmaitej prozy. Dość często zdarzało się, że zainteresowały mnie na tyle, żebym chciała poszukać całości na półkach domowych regałów. A stał tam i Tuwim w sześciu tomach, i Pawlikowska-Jasnorzewska w dwóch, i oczywiście Gałczyński w pięciu, i Baczyński – że ograniczę się tylko do poetów dwudziestowiecznych. Mogłam sobie w nich dowolnie buszować, bez ograniczeń. Efektem tego był też przygotowany w gronie harcerskim program poetycko – muzyczny o Gałczyńskim właśnie, chyba w ósmej klasie. Na potrzeby tego występu nauczyłam się między innymi niektórych części „Kroniki olsztyńskiej”. Do dziś je pamiętam i zdarzało mi się je nie raz przywoływać, kiedy żeglowaliśmy po Mazurach.
W Leśniczówce Pranie byłam dwa razy, bo jakoś w tamte rejony zapuszczaliśmy się rzadziej, ze względu na śluzę po drodze i strefę ciszy na jeziorze Nidzkim. Raz dotarłam tam wodą, a raz lądem i obie te drogi mają wiele uroku.
Na ścieżkach edukacji moich córek poezji było zdecydowanie mniej niż na moich. Rzadko uczyły się też jakichś wierszy na pamięć. Szkoda, bo jak się już człowiek w młodym wieku, kiedy umysł jest jeszcze chłonny, nauczy różnych rzeczy, to potem ma je zawsze na podorędziu. Wystarczy tylko otworzyć odpowiednią szufladkę w mózgu 😉 Fajnie jest, kiedy można spuentować rozmowę odwołując się do poezji mniej lub bardziej klasycznej, a jeszcze fajniej, kiedy rozmówca w lot to złapie i nie potrzebuje wyjaśnień, skąd ten cytat pochodzi.
Psy nad jeziorem szczekają, // może wydrę pochwycą. // Piszę wiersze na piasku, // pióro maczając w księżycu.
„Kronika olsztyńska i inne zielone wiersze” powstały w ostatnich latach życia Gałczyńskiego, mają więc trochę ponad 70 lat. Wydaje mi się jednak, że brzmią całkiem współcześnie, ich język i tematyka nie zastarzały się tak, jak to bywa z prozą w podobnym wieku. Warto podsunąć je nastolatkom. Mam nadzieję, że spodobają im się proste (można powiedzieć – analogowe) przyjemności mazurskie, których uroków można zażywać niekoniecznie na Maurach.
Gdy człowiek wejdzie w las, to nie wie, // czy ma lat pięćdziesiąt, czy dziewięć, // patrzy w las jak w śmieszny rysunek // i przeciera oślepłe oczy, // dzwonek leśny poznaje, ćmię płoszy // i na serce kładzie mech jak opatrunek…
Myślę, że to może być dobry wstęp nie tylko do zaprzyjaźnienia się na całe życie z Konstantym Ildefonsem. Ta książka otwiera drzwi do poezji w życiu, bo zdecydowanie mamy jej za mało. Język Gałczyńskiego, lekkość jego frazy, jego pochylenie nad rzeczami pozornie zwykłymi oraz cudowne światłocienie ilustracji Eli Wasiuczyńskiej tworzą razem coś wspaniałego, co zachwyca, wzrusza i pozostaje w pamięci.
Ale są jeszcze sprawy drobne: loty ptasie // chwianie się trzcin w jeziorach, blask gwiazdy wieczornej, // różne barwy owoców o porannym czasie // i wiatr przelatujący w sopranie i basie, // i moja mała lampa i stół niewytworny…
Jedynym problemem z tą książką, jaki widzę, to ten, jak ją kupić, bo nie ma jej w internetowych księgarniach. Jeśli nie jest Wam po drodze do Lidzbarka Warmińskiego albo do Leśniczówki Pranie (zawsze warto !!!), a chcecie ją mieć, piszcie do lidzbarskiej Oranżerii Kultury na adres: oranzeria@lidzbarkw.pl Tam się wszystkiego dowiecie. A jak będziecie zamawiać, to nie jeden egzemplarz !!! Zastanówcie się od razu, komu chcielibyście ją ofiarować i bo jest ona warta tego, żeby iść między ludzi.
Konstanty Ildefons Gałczyński „Kronika olsztyńska i inne zielone wiersze” ilustr.: Ela Wasiuczyńska, wyd.: Oranżeria Kultury – Miejska Biblioteka Pedagogiczna (z inicjatywy Stowarzyszenia Kobiet „Miej Marzenia”), Lidzbark Warmiński 2025
Pierwsze dwie części cyklu czyli „Detektyw Wróbel i złamane pióro” oraz „Detektyw Wróbel i struty dziób” były nominowane i zostały NAGRODZONE w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2023 w kategorii: komiks!!!
Trzecia część czyli „Detektyw Wróbel i tajemniczy przybysze” została nagrodzona w konkursie literackim PLANETA IZABELIN!!!
To nie jest pierwszy ptasi komiks kryminalny autorstwa spółki Samojlik & Wajrak. Oni sami tak o tym piszą we wstępie:
Wiemy, wiemy. Naprawdę wiemy – po przygodach Triko, czyli dzięcioła trójpalczastego w”Umarłym Lesie” i „Nieumarłym Lesie” oraz po zmaganiach o drogocenną padlinę w „Zewie padliny” trudno uwierzyć, że teraz mamy dla Was książkę o ptakach w mieście. Zamiast rzadkiego i – co tu dużo gadać – dość dziwnego dzięcioła trójpalczastego naszym bohaterem będzie zwykły i pospolity wróbel. Zamiast ostępów naturalnych lasów pełnych wielkich oraz dziuplastych drzew i wykrotów zabierzemy Was między budynki ceglane i betonowe, na ich dachy, na trawniki, a nawet ze śmietników.
Czy może być coś bardziej nudnego przyrodniczo niż miasto? Jeśli tak myślicie, to uwierzcie nam, że jesteście w błędzie! Wróble to niezwykle ciekawe ptaki. Detektyw Wróbel ma przygody równe szeryfowi Triko, a miasto potrafi być fascynująco dzikie. Wystarczy otworzyć szeroko oczy i zacząć obserwować, co się w nim dzieje…
W pierwszej części cyklu Detektyw Wróbel mierzy się z rozwiązaniem tajemnicy tego, kto napada na ptaki przelatujące nad miastem. I czy w ogóle ktoś na nie napada? Czy przyczyna ich upadków (i urazów) jest może inna? Jak żyje się ptakom w mieście? Czy jest im tam łatwiej, czy trudniej niż poza nim?
Z opowiedzianą komiksowo historią detektywistyczną przeplatają się popularnonaukowe gawędy, w których Adam Wajrak często odwołuje się do swoich własnych doświadczeń w obserwowaniu przyrody. Wiedzę przyrodniczą znajdziemy również w komiksie, dyskretnie wplecioną w pełną werwy i dowcipu akcję. Styl rysunków Tomasza Samojlika jest dość prosty, kreska lapidarna, ale wystarczająca, aby pokazać najbardziej charakterystyczne cechy zwierzęcych bohaterów.
W drugiej części cyklu autorzy zajmują się kwestią diety ptaków miejskich oraz tym, czy łatwość dostępu do resztek ludzkiego jedzenia jest dla nich rzeczą dobrą czy może wręcz przeciwnie? Co my – ludzie możemy i powinniśmy zrobić w tej sprawie?
W tomie trzecim akcja częściowo przenosi się także do lasu, bo i tu i tam pojawiają się przedstawiciele gatunków dotąd u nas nieznanych. Skąd się wzięły ? To jest właśnie zagadka, którą musi rozwikłać Detektyw Wróbel.
Ten tom wyjątkowo pasuje do nagrody PLANETA IZABELIN, bo nasza gmina położona jest między wielkim miastem a puszczą, więc bliskie są nam problemy związane z życiem i przyrodą zarówno tu, jak i tu 😉
Tytułowi tajemniczy przybysze, którzy stosunkowo niedawno pojawili się na naszych terenach, to nie zawsze są przedstawiciele gatunków inwazyjnych. Tą nazwa określa się takie rośliny i zwierzęta, które pojawiły się gdzieś za sprawą człowieka – czasem przypadkiem, a czasem w efekcie jego świadomych działań. Często nie mają tam swoich naturalnych wrogów, więc stanowią zagrożenie dla gatunków rodzimych. Inna sytuacja jest wtedy, kiedy w związku ze zmianami klimatu jakieś gatunki zmieniają swój zasięg występowania i zajmują rejony, w których wcześniej występowały rzadko. Na przykład modliszka, która coraz częściej występuje w Puszczy Kampinoskiej, a jeszcze niedawno budziła tu sensację. Po lekturze tej książki jej obecność nie będzie już dziwić.
Kiedy nominowaliśmy pierwszy tom tego cyklu w Plebiscycie LOKOMOTYWA, napisaliśmy o nim: Świetnie narysowane, skrzące dowcipem historie, oficjalnie bawią, a niepostrzeżenie edukują. Po ukazaniu się tomu trzeciego mogę powiedzieć, że nadal tak jest. Cykl o Detektywie Wróblu to przykład, jak można ciekawie przekazywać wiedzę przyrodniczą w atrakcyjnej dla młodych czytelników formie i mam nadzieję, że autorzy na tych trzech tomach nie poprzestaną. A może doczekamy się kolejnej serii? Ciekawe – o czym tym razem?
Tomasz Samojlik, Adam Wajrak „Detektyw Wróbel i złamane pióro”, wyd.: Wydawnictwo Agora dla dzieci, Warszawa 2023
Tomasz Samojlik, Adam Wajrak „Detektyw Wróbel i struty dziób”, wyd.: Wydawnictwo Agora dla dzieci, Warszawa 2023
Tomasz Samojlik, Adam Wajrak „Detektyw Wróbel i tajemniczy przybysze”, wyd.: Wydawnictwo Agora dla dzieci, Warszawa 2024
Rzadko zdarza mi się pisać tu o książkach, które mi się nie podobały –najczęściej uważam, że szkoda na to czasu. Autor musi się naprawdę postarać i tak mnie wkuropatwić, żebym poczuła potrzebę przelania swojej złości na klawiaturę. Sylwii Chutnik to się udało…
Powiedzieć, że mam z tą książką problem, to nic nie powiedzieć . Mam z nią wiele problemów, które nawzajem z siebie wynikają. Z którejkolwiek strony bym się jej nie przyglądała, dochodzę do wniosku, że jej nie rozumiem i nie wiem – po co jest taka, jaka jest?
Problemem pierwszym i, można powiedzieć, założycielskim jest tytuł. Łobuziary to neologizm, nie ma takiego słowa w słowniku języka polskiego*. Uznajmy więc, że jest to rodzaj żeński od łobuziaka (nie od łobuza, bo wtedy byłaby to łobuzka). Skorołobuziakjest synonimem psotnego chłopca, to łobuziara oznaczać może psotną dziewczynkę. Psotną czyli jaką ? Taką która psoci. A czym są psoty? Czymś co się robi dla żartu czy zabawy.
Jednak z tego, co o swoich bohaterkach pisze we wstępie do tej książki sama Sylwia Chutnik, wynika coś zupełnie innego, poważniejszego: Przedstawiam w niej łobuziary, czyli niezbyt grzeczne literackie postaci, które mieszkają w powieściach i bajkach. Pomysł na ten zbiór był prosty: zgromadzić w jednym miejscu prawdziwą armię niepokornych bohaterek – kobiet i dziewczynek. A wszystko po to, żeby zobaczyć, jak wiele ich jest i w jaki sposób mogą inspirować czytelniczki i czytelników. (…) …nasze łobuziary, oprócz tego, że są awanturnicami, są odważne i potrafią nieźle namieszać. Robią to zwykle po to, aby buntować się przeciwko zakazom. Aby być niezależnymi, dzielnymi dziewczynami. Aby poczuć się wolnymi od konwenansów i stereotypów.
Ok, więc nie łobuziary, nie awanturnice, bo to się kojarzy bardziej z osobami konfliktowymi, skłonnymi do robienia awantur – przyjmijmy więc, że chodzi po prostu o buntowniczki.Książek z takimi bohaterkami już trochę było, sama Sylwia Chutnik jest autorką jednej z buntowniczkami w tytule, dlatego rozumiem, że ten (IMO nie do końca udany) neologizm jest po to, żeby się jakoś odróżnić.
Tytuł mamy już przeanalizowany, przyjrzyjmy się więc kluczowi, według którego wybrane zostały bohaterki. Sylwia Chutnik opowiada tu o trzydziestu postaciach literackich. Większość z nich znam, niektóre** mają od dawna swoje miejsce na półkach Małego Pokoju z Książkami. Zastanawiam się jednak – dlaczego akurat one? I nie wiem 😦
Ten zbiór to wielki misz-masz – ułożone w kolejności alfabetycznej bohaterki książek, które zostały napisane na przestrzeni 165 lat. Najstarsza jest Alicja (z Krainy Czarów) z roku 1865, a najmłodsza – Terka z „Beskidu bez kitu”. Jeśli przyjmiemy wiek potencjalnych czytelniczek „Łobuziar” na 10-14 lat, to tylko cztery spośród opisywanych tu książek powstały, kiedy były one na świecie. Powiem więcej – 2/3 z nich to pozycje starsze ode mnie, a ja teoretycznie mogłabym być już babcią adresatek tej publikacji.
We wstępie do niej przeczytałam z pewnym zdziwieniem: Wbrew pozorom jednak literatura światowa i polska boją się odważnych i dzielnych postaci kobiecych. Często trzeba czytać nudne powiastki o tym, jak Ala posprzątała po obiedzie, pisnęła na widok myszy, a potem dygnęła i powiedziała wierszyk. To miło z jej strony, że mówi „proszę” i „przepraszam”, kiedy trzeba, ale dobrze by było, gdyby czasem pobiegała po ogrodzie, wydarła się wniebogłosy i potargała fryzurę. Stałaby się wtedy wielowymiarową postacią, pełną życia bohaterką z krwi i kości – chociaż opisaną na papierze.
Nie wiem, skąd Autorka wytrzasnęła tę Alę, ale naprawdę nie jest łatwo znaleźć obecnie książkę z podobną bohaterką. Jest natomiast bardzo wiele takich, gdzie spotkamy wielowymiarowe postaci dziewczęce i pełne życia bohaterki z krwi i kości. Że wymienię tylko te, o których sama pisałam tutaj w tym i zeszłym roku: „Simona”, „Mała wiedźma Bazylka”, Matylda z „W krainie snów”, Helen i Mila ze „Straconego roku”, Mira, Antosia oraz bohaterki cyklu „Siedem szczęśliwych. Baśnie nie dość znane”. Po więcej takich postaci odsyłam do mojej zakładki O dziewczętach – wbrew stereotypom. BTW – przy tej okazji zauważyłam, że coraz rzadziej umieszczam w niej kolejne tytuły. Chyba po prostu te stereotypy przestały być tak dominujące, a ich przełamywanie nie jest już głównym zajęciem bohaterek.
Mam silne wrażenie, że „Łobuziary” jako pomysł na publikację wyrastają z paradygmatu, który dziś jest już kompletnie anachroniczny. Zaczynał odchodzić do lamusa już w czasach mojego dzieciństwa, rozpędu nabrał, kiedy Sylwia Chutnik była mała, a zdecydowanie odszedł, kiedy dziećmi były moje córki.
Jak i przeciwko czemu buntują się książkowe Łobuziary? Tu mam kolejny problem, bo po pierwsze: książki, których są bohaterkami, powstawały przez ponad półtora wieku, a w tym czasie oczekiwania wobec dziewczynek (a więc i ewentualne powody do buntu) zmieniły się bardzo. Po drugie: mamy na tej liście pomieszane postaci z powieści obyczajowych, realistycznych oraz z literatury baśniowej i fantastycznej. Jest także jedna autentycznie żyjąca – Anna Frank i jej obecność w tym zestawieniu budzi mój największy opór, szczególnie w towarzystwie Małej Mi i Pchły Szachrajki. Nie da się porównać nieporównywalnego.
[Edit: bo może to, co napisałam powyżej nie jest dla wszystkich oczywiste – Anne Frank jest nie tylko postacią autentyczną, ale także autorką książki, o której Sylwia Chutnik pisze: jej dziennik zaliczany jest zarówno do literatury pieknej, jak i do autobiografii. Przez lata Anne zaczęła być postrzegana także jako bohaterka literacka. Jej odwaga i zdolność opisywania własnych przeżyć (przygód oraz emocji) są godne podziwu. Poza tym jej historia jest smutna i tak też się kończy, więc nie za bardzo pasuje do bajek z optymistycznym zakończeniem. Anne żyła w czasie drugiej wojny światowej, o której trudno pisać w lekkim tonie. A jednak nie wyobrażam sobie, że dla Anne Frank zabrakłoby miejsca w tej książce. To właśnie niezłomna postawa tej nastolatki jest dowodem na to, że rzeczywistość bywa bardziej niezwykła niż fikcja.
Trudno mi powiedzieć, które ze stwierdzeń w tym fragmencie zbulwersowało mnie bardziej – czy użycie w kontekście tak wyjątkowego dokumentu czasów Holokaustu, jakim stał się „Dziennik”, oraz śmierci Anne w obozie koncentracyjnym określeń przygody i smutnahistoria, czy bardziej jednak ostatnie zdanie? W jej przypadku określenie łobuziara wydaje mi się szczególnie niewłaściwe , a pomysł, żeby aktywnością proponowaną czytelniczkom po przeczytaniu o niej było… pisanie listów na ozdobnej papeterii odbieram jako obraźliwy dla bohaterki !!!]
Niektóre z bohaterek żyją, można powiedzieć, normalnie, w świecie, który istnieje (albo istniał) realnie, a niektóre zostały wrzucone w rzeczywistość fantastyczną – przez króliczą norę do Krainy Czarów, przez szafę do Narnii czy z peronu 9 i 3/4 do Hogwartu. Dla innych ta fantastyczna rzeczywistość jest naturalna – jak dla Małej Mi czy Malutkiej Czarownicy.
Są wśród nich takie, które robią to, co chcą, po prostu dlatego, że… chcą – to nie tylko Mi czy Pippi, ale takżeLotta (z ulicy Awanturników). Są takie, które zachowują się tak w imię zasad i sprawiedliwości, bo chcą na własną miarę naprawiać świat czy pomagać ludziom – taka jest Ronja, Ewa Tyszowska z „Szaleństw panny Ewy”, Sara Crewe z „Małej księżniczki” czy Ida Borejko. Są wreszcie takie, które moim zdaniem zupełnie się nie buntują i dziwi mnie ich obecność w tym zbiorze….
Pierwszą (za względu na alfabetyczny układ tej książki) jest Anne Shirley, której kłopoty w pierwszym tomie cyklu (czyli tym, w którym, zależnie od wydania, mieszka na Zielonym Wzgórzu albo w Zielonych Szczytach), wynikają najczęściej z tego, że bardzo starała się sprostać oczekiwaniom otoczenia, ale jej to nie wychodziło. Nawet jej najbardziej spektakularny wyczyn czyli przefarbowanie włosów na zielono wydarzył się przypadkiem i tylko dlatego, że chciała przestać się wyróżniać rudymi włosami. O tym, że tak naprawdę nie była buntowniczką, świadczą kolejne tomy tego cyklu. Dorosła Anne pokazana jest tam jako spełniona w swoich rolach życiowych matka, żona i gospodyni i nie znajdziemy nigdzie nawet cienia sugestii, że jest ze swojej drogi życiowej niezadowolona.
Sylwia Chutnik odczytuje jej historię feministycznie, bo przecież Anne trafiła do domu Cuthbertów w wyniku pomyłki. Chcieli wziąć z sierocińca chłopca, ponieważ tak naprawdę szukali darmowej pomocy w gospodarstwie. Jednak od momentu, w którym zdecydowali się zatrzymać u siebie Anne, nigdy nie dali jej do zrozumienia, że ich zdaniem nie ma ona wartości i jest niepotrzebna. Więc stwierdzenie, że jest to:
częsta sytuacja nawet w dzisiejszych czasach, mimo że minęło ponad sto lat od momentu, gdy Lucy Maud Montgomery wymyśliła postać Ani. Dziewczęta i kobiety wciąż w wielu miejscach na świecie muszą udowadniać, że nie są gorsze od chłopców i mężczyzn. To oczywiście pochłania mnóstwo energii, ale dzięki tym wysiłkom są traktowane poważnie. To prawdziwa niesprawiedliwość, kiedy pogardza się kimś tylko dlatego, że nie urodził się chłopcem – tak jakby można było mieć na to wpływ.
… jest co prawda prawdziwe, ale akurat do tej bohaterki kompletnie nie pasuje. Bardziej odpowiednia (i bardziej współczesna) byłaby tu na przykład Koli z „Bezdomnego ptaka”, która się jednak wśród Łobuziar nie znalazła.
Obecność Gabrysi Borejko dziwi mnie tutaj nie tyle w związku z nią, ile z powodu równoczesnej nieobecności innej bohaterki Jeżycjady, która zdecydowanie bardziej by pasowała. Anielka Kowalik czyli tytułowa postać z „Kłamczuchy” – ta to się dopiero buntowała! Z przytupem! 😉 W dodatku w tym tomie mniejszą rolę odgrywają realia życia w PRL, dzięki czemu jej historia jest bardziej uniwersalna i (mam takie wrażenie) łatwiejsza do zrozumienia dla współczesnych czytelniczek.
A Gabrysia… no właśnie – ja w tej postaci widzę osobę, która heroicznie i odpowiedzialnie bierze na siebie obowiązki domowe chorej mamy i w miarę swoich możliwości usiłuje sobie z nimi poradzić. W tle mamy braki rynkowe, kolejki, niehandlowe soboty i opresyjną peerelowską szkołę. Gabrysia stara się bardzo, a równocześnie nie zdobywa się na bunt, który dla współczesnych nastolatek byłby oczywisty – nie potrafi dobitnie uświadomić ojcu, że to właśnie on, a nie szwagierka na lewym el cztery i córka licealistka, jest odpowiedzialny za dom i rodzinę.
Tosia Jastrzębska – bohaterka powieści Hanny Ożogowskiej „Dziewczyna i chłopak czyli heca na 14 fajerek” też IMO nie powinna się tu znaleźć. Cała opisana w tej książce historia wydarzyła się przecież dlatego, że Tosia NIE POTRAFIŁA się zbuntować. Była grzeczną dziewczynką, która czuła się odpowiedzialna za atmosferę w domu. Kryła (starszego przecież!) brata przed ojcem, bo nie chciała, żeby ten ostatni się zdenerwował, jakby to miała być jej wina. Wytrwała w tej mistyfikacji bardzo długo, mimo że udawanie chłopca było dla niej trudniejsze, niż dla Tomka bycie dziewczynką – tylko po co? Złamała się dopiero wtedy, kiedy stryjek chciał jej obciąć włosy, na których odrośnięcie po chorobie bardzo czekała. Moment przyznania się, że nie jest Tomkiem, to tak naprawdę chwila, w której po raz pierwszy uznała, że to ona jest ważniejsza od niego.
„Dziewczyna i chłopak czyli heca na 14 fajerek” to powieść, która (o ile pamiętam) całkiem fajnie pokazywała stereotypy płciowe obowiązujące w czasach, gdy byłam mała. Byłaby może dobrym wstępem do rozmowy z dziećmi o tym, co się od tego czasu zmieniło. Byłaby… gdyby nie to, że nie ma jej już w żadnej z bibliotek, w których to sprawdzałam. Na jej podstawie powstał jednak całkiem niezły serial i przy tej okazji odkryłam, że można go obejrzeć na TVP VOD —>tutaj. Trudno mi jednak powiedzieć, na ile wytrzymał próbę czasu. Zaczęłam oglądać pierwszy odcinek i uderzyło mnie w nim przede wszystkim to, jak bardzo niesprawiedliwie i bez próby zrozumienia jest tam traktowany Tomek… 😦
Powieść Ożogowskiej to nie jest jedyny w tym zestawieniu tytuł, który trudno teraz znaleźć, bo dawno nie był wznawiany i rzadko bywa w bibliotekach. A kolejne pytanie, jakie nasunęło mi się w związku z „Łobuziarami” brzmi: czy obecne czytelniczki w ogóle będą chciały je czytać?
Ta książka ma również za zadanie zachęcić do sięgania po lektury i szukania w nich odpowiedzi na najważniejsze pytania – deklaruje Autorka we wstępie. Tylko czy rzeczywiście zachęca, skoro właściwie streszcza te książki, niejednokrotnie zdradzając zakończenie? Nie tylko streszcza, ale jeszcze expresis verbis podaje wnioski, które czytelnicy powinni z nich wyciągnąć. Czy to nie odbiera przyjemności lektury?
Wreszcie pytanie ostatnie – do kogo tak naprawdę jest adresowana? Do jakiej grupy wiekowej, skoro wymieszane są w niej propozycje lektur od 3+ do 13+ ? A po każdej jest część zatytułowana Bądź jak… (Alicja, Anda, Ania itd.), ale pomysłów zabaw i działań (czy też, jak przeczytałam gdzieś, kreatywnych aktywności), które tam są zawarte nie podejmuję się analizować.
Mam wrażenie, że jest to publikacja obliczona na sukces rynkowy wśród dorosłych, dla których jest ona wycieczką w przeszłość i zanurkowaniem między ich półki z książkami przed laty. Znajdą w niej swoje ulubione lektury z dzieciństwa i będą przy jej pomocy próbowali (czy raczej próbowały, bo to były od zawsze dziewczyńskie książki) namówić córki i wnuczki, żeby też po te książki sięgnęły. Czy skutecznie, to już inna sprawa…
Mówiąc szczerze – przypuszczam, że wątpię 😉
P.S. Tekstom Sylwii Chutnik towarzyszą ilustracje Oli Szmidy. Myślę, że miała przy nich sporo frajdy, bo mogła zmierzyć się z wieloma bohaterkami klasyki literatury i pokazać je po swojemu. Jej dość zamaszysta kreska dobrze koresponduje z buntowniczym (przynajmniej deklaratywnie) charakterem postaci, a ta zamaszystość szczególnie wyraźnie widoczna jest w… ich uszach 😉 Tylko jedna ilustracja wzbudziła mój gorący sprzeciw – to Sara Crewe. Spójrzcie i powiedzcie – czy tak ją sobie wyobrażaliście?
No i może jeszcze Majka Skowron w wersji herod-baba trochę mi zgrzytała, bo zbyt dobrze pamiętam grającą ją w serialu Zuzannę Antoszkiewicz.
Sylwia Chutnik „Łobuziary. Najfajniejsze bohaterki literackie”, ilustr.: Ola Szmida, wyd.: Znak, Kraków 2024
* Źle sprawdziłam, okazuje się, że to słowo występuje w Słowniku Języka Polskiego. Nie zmienia to jednak mojego poczucia, że nie jest ono określeniem odpowiednim dla wymienionych w tej książce postaci.
** Na półkach Małego Pokoju z Książkami znajdziecie następujące bohaterki, które zostały zaliczone do Łobuziar: