Detektyw Wróbel i…

Detektyw Wróbel i…

Pierwsze dwie części cyklu czyli „Detektyw Wróbel i złamane pióro” oraz „Detektyw Wróbel i struty dziób” były nominowane i zostały NAGRODZONE w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2023 w kategorii: komiks!!!

Trzecia część czyli „Detektyw Wróbel i tajemniczy przybysze” została nagrodzona w konkursie literackim PLANETA IZABELIN!!!

To nie jest pierwszy ptasi komiks kryminalny autorstwa spółki Samojlik & Wajrak. Oni sami tak o tym piszą we wstępie:

Wiemy, wiemy. Naprawdę wiemy – po przygodach Triko, czyli dzięcioła trójpalczastego w”Umarłym Lesie” i „Nieumarłym Lesie” oraz po zmaganiach o drogocenną padlinę w „Zewie padliny” trudno uwierzyć, że teraz mamy dla Was książkę o ptakach w mieście. Zamiast rzadkiego i – co tu dużo gadać – dość dziwnego dzięcioła trójpalczastego naszym bohaterem będzie zwykły i pospolity wróbel. Zamiast ostępów naturalnych lasów pełnych wielkich oraz dziuplastych drzew i wykrotów zabierzemy Was między budynki ceglane i betonowe, na ich dachy, na trawniki, a nawet ze śmietników.

Czy może być coś bardziej nudnego przyrodniczo niż miasto? Jeśli tak myślicie, to uwierzcie nam, że jesteście w błędzie! Wróble to niezwykle ciekawe ptaki. Detektyw Wróbel ma przygody równe szeryfowi Triko, a miasto potrafi być fascynująco dzikie. Wystarczy otworzyć szeroko oczy i zacząć obserwować, co się w nim dzieje…

W pierwszej części cyklu Detektyw Wróbel mierzy się z rozwiązaniem tajemnicy tego, kto napada na ptaki przelatujące nad miastem. I czy w ogóle ktoś na nie napada? Czy przyczyna ich upadków (i urazów) jest może inna? Jak żyje się ptakom w mieście? Czy jest im tam łatwiej, czy trudniej niż poza nim?

Z opowiedzianą komiksowo historią detektywistyczną przeplatają się popularnonaukowe gawędy, w których Adam Wajrak często odwołuje się do swoich własnych doświadczeń w obserwowaniu przyrody. Wiedzę przyrodniczą znajdziemy również w komiksie, dyskretnie wplecioną w pełną werwy i dowcipu akcję. Styl rysunków Tomasza Samojlika jest dość prosty, kreska lapidarna, ale wystarczająca, aby pokazać najbardziej charakterystyczne cechy zwierzęcych bohaterów.

W drugiej części cyklu autorzy zajmują się kwestią diety ptaków miejskich oraz tym, czy łatwość dostępu do resztek ludzkiego jedzenia jest dla nich rzeczą dobrą czy może wręcz przeciwnie? Co my – ludzie możemy i powinniśmy zrobić w tej sprawie?

W tomie trzecim akcja częściowo przenosi się także do lasu, bo i tu i tam pojawiają się przedstawiciele gatunków dotąd u nas nieznanych. Skąd się wzięły ? To jest właśnie zagadka, którą musi rozwikłać Detektyw Wróbel.

Ten tom wyjątkowo pasuje do nagrody PLANETA IZABELIN, bo nasza gmina położona jest między wielkim miastem a puszczą, więc bliskie są nam problemy związane z życiem i przyrodą zarówno tu, jak i tu 😉

Tytułowi tajemniczy przybysze, którzy stosunkowo niedawno pojawili się na naszych terenach, to nie zawsze są przedstawiciele gatunków inwazyjnych. Tą nazwa określa się takie rośliny i zwierzęta, które pojawiły się gdzieś za sprawą człowieka – czasem przypadkiem, a czasem w efekcie jego świadomych działań. Często nie mają tam swoich naturalnych wrogów, więc stanowią zagrożenie dla gatunków rodzimych. Inna sytuacja jest wtedy, kiedy w związku ze zmianami klimatu jakieś gatunki zmieniają swój zasięg występowania i zajmują rejony, w których wcześniej występowały rzadko. Na przykład modliszka, która coraz częściej występuje w Puszczy Kampinoskiej, a jeszcze niedawno budziła tu sensację. Po lekturze tej książki jej obecność nie będzie już dziwić.

Kiedy nominowaliśmy pierwszy tom tego cyklu w Plebiscycie LOKOMOTYWA, napisaliśmy o nim: Świetnie narysowane, skrzące dowcipem historie, oficjalnie bawią, a niepostrzeżenie edukują. Po ukazaniu się tomu trzeciego mogę powiedzieć, że nadal tak jest. Cykl o Detektywie Wróblu to przykład, jak można ciekawie przekazywać wiedzę przyrodniczą w atrakcyjnej dla młodych czytelników formie i mam nadzieję, że autorzy na tych trzech tomach nie poprzestaną. A może doczekamy się kolejnej serii? Ciekawe – o czym tym razem?

Tomasz Samojlik, Adam Wajrak „Detektyw Wróbel i złamane pióro”, wyd.: Wydawnictwo Agora dla dzieci, Warszawa 2023

Tomasz Samojlik, Adam Wajrak „Detektyw Wróbel i struty dziób”, wyd.: Wydawnictwo Agora dla dzieci, Warszawa 2023

Tomasz Samojlik, Adam Wajrak „Detektyw Wróbel i tajemniczy przybysze”, wyd.: Wydawnictwo Agora dla dzieci, Warszawa 2024

„Planeta Izabelin” – ogłoszenie wyników

„Planeta Izabelin” – ogłoszenie wyników

Dziś zostały ogłoszone wyniki Konkursu Literackiego PLANETA IZABELIN.

Jury (którego miałam zaszczyt i przyjemność być przewodniczącą) przyznało trzy równorzędne nagrody regulaminowe. Otrzymały je następujące tytuły:

Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego wybraliśmy te książki – zapraszam do lektury laudacji poniżej 🙂

Tomasz Samojlik, Adam Wajrak „Detektyw Wróbel i tajemniczy przybysze”, wyd.: Wydawnictwo Agora dla dzieci, Warszawa 2024

„Detektyw Wróbel i tajemniczy przybysze” to trzecia część serii, w której Tomasz Samojlik i Adam Wajrak opowiadają młodym czytelnikom o świecie ptaków – przede wszystkim tych, które możemy spotkać w mieście. W tym tomie akcja częściowo przenosi się także do lasu, bo i tu i tam pojawiają się przedstawiciele gatunków dotąd u nas nieznanych. Skąd się wzięły ? To jest właśnie zagadka, którą musi rozwikłać tytułowy Detektyw Wróbel.

Podobnie jak w poprzednich tomach tu także komiks detektywistyczno – ornitologiczny łączy się z popularnonaukowymi gawędami, w których Adam Wajrak często odwołuje się do swoich własnych doświadczeń w obserwowaniu przyrody. Wiedzę przyrodniczą znajdziemy również w komiksie, dyskretnie wplecioną w pełną werwy i dowcipu akcję. Styl rysunków Tomasza Samojlika jest dość prosty, kreska lapidarna, ale wystarczająca, aby pokazać najbardziej charakterystyczne cechy zwierzęcych bohaterów.

Tytułowi tajemniczy przybysze, którzy stosunkowo niedawno pojawili się na naszych terenach, to nie zawsze są przedstawiciele gatunków inwazyjnych. Tą nazwa określa się takie rośliny i zwierzęta, które pojawiły się gdzieś za sprawą człowieka – czasem przypadkiem, a czasem w efekcie jego świadomych działań. Często nie mają tam swoich naturalnych wrogów, więc stanowią zagrożenie dla gatunków rodzimych. Inna sytuacja jest wtedy, kiedy w związku ze zmianami klimatu jakieś gatunki zmieniają swój zasięg występowania i zajmują rejony, w których wcześniej występowały rzadko. Na przykład modliszka, która coraz częściej występuje w Puszczy Kampinoskiej, a jeszcze niedawno budziła tu sensację. Po lekturze tej książki jej obecność nie będzie już dziwić.

Cykl o Detektywie Wróblu to przykład, jak można ciekawie przekazywać wiedzę przyrodniczą w atrakcyjnej dla młodych czytelników formie.

Katarzyna Jackowska-Enemuo (tekst), Nika Jaworowska-Duchlińska (ilustracje) „Między ziemią a niebem”, wyd.: Albus, Poznań 2024

Kiedy myślimy: przyroda, wyobrażamy sobie las albo łąkę, drzewa i kwiaty, ptaki, owady czy zwierzęta. Katarzyna Jackowska-Enemuo sięga głębiej – do tego, na czym to wszystko jest posadowione i z czego wyrasta. Jej opowieści, oparte na pradawnych mitach dotyczą żywiołów, ich potęgi i mocy. Ziemia, woda i ogień, chmury i wiatry, księżyc i słońce – bez nich nie byłoby ani roślin, ani zwierząt, ani ludzi. Bez nich nie powstałoby życie. Choć ludziom czasem wydaje się inaczej i chcieliby wierzyć w swoją omnipotencję, wobec potęgi żywiołów człowiek jest mały i bezradny. Nie wygra z nimi, nie podporządkuje ich sobie. Jednak baśnie z tego zbioru nie straszą, ale uczą pełnej szacunku bliskości z naturą.

Katarzyna Jackowska-Enemuo, jak sama o sobie mówi, jest przede wszystkim opowiadaczką. Jej opowieści mają swój rytm i melodię, a piękny poetycki język, którym są napisane, mimo że nieprosty, jest jednak dla młodych czytelników zrozumiały. Trudniejsze, „niecodzienne” słowa wyjaśnione są w słowniczku na końcu książki, a po każdej z opowieści następuje rozdział „dla dociekliwych”. Autorka opisuje w nim, jak w różnych kulturach ludzie usiłowali zrozumieć otaczający świat, jego pochodzenie i funkcjonowanie. Czynili to właśnie przy pomocy mitów i wyobrażali to sobie bardzo podobnie, mimo że żyli w odległych krainach.

Jej opowieściom towarzyszą ilustracje Niki Jaworowskiej-Duchlińskiej i również one stanowią pewne wyzwanie dla czytelników. Nie są infantylne, łatwe i oczywiste. Tworzą nastrój tej książki, prowokują do myślenia, zachwycają.

Jola Richter-Magnuszewska „Puszcza. Opowieści karpackich buków”, wyd.: Libra PL, Rzeszów 2024

„Puszcza. Opowieści karpackich buków” to zaproszenie nie tylko do odwiedzin w Puszczy Karpackiej, ale do zanurzenia się w niej. Jola Richter-Magnuszewska mieszka w miejscach, które tu opisuje, widzi je z okna swojej chaty w Beskidzie Niskim. Swoją opowieść zaczyna od legendy o Kiedrze Szumilasie, którą zaczerpnęła z zapomnianej już niestety twórczości Stanisława Vincenza, aby potem snuć historię puszczy od czasów, gdy na jej miejscu szumiało morze. Oddaje głos najstarszym bukom, aby opowiedziały o jej mieszkańcach ze wszystkich trzech królestw – roślinach, zwierzętach i grzybach. O rządzących tym światem odwiecznych procesach, zależnościach i prawach natury – o życiu, ale też o śmierci i rozkładzie, który jest jej nieodłączną, naturalną częścią. Mimo osadzenia w bardzo konkretnych miejscach, ta opowieść ma wymiar uniwersalny. Uczy uwagi i wrażliwości na piękno, wsłuchiwania się w głos natury, uświadamia, że człowiek jest tej natury częścią.

„Puszcza” to książka autorska. Jola Richter-Magnuszewska jest autorką nie tylko tekstu, ale też ilustracji, które tworzą z nim nierozerwalną całość, budują atmosferę, powodują, że wciąga czytelnika od pierwszej strony. To książka przemyślana i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach – od pierwszej okładki do końca, od faktury papieru przez dobór barw i rozmieszczenie tekstu wśród ilustracji. Jest w niej spokój, piękno i mądrość – jak w puszczy, o której opowiada.

Skąd się wzięła Polska ?

Skąd się wzięła Polska ?

Zapowiadało się świetnie…

Duet autorski Boguś Janiszewski & Max Skorwider, których znałam już z ich wcześniejszych książek na niełatwe tematy, tym razem powiększył się do rozmiarów trio, dokooptowując do siebie Agnieszkę Jankowiak-Maik znaną jako Babka od histy. Czytałam wcześniej jej „Historię, której nie było” i bardzo spodobała mi się wtedy lekkość stylu i klarowność wywodu. Doceniłam również skrupulatność w konfrontowaniu tego, co przywykło się o wydarzeniach z przeszłości myśleć i mówić, z ustaleniami historyków.

Do tego jeszcze ze wszystkich stron słyszałam i czytałam o „Skąd się wzięła Polska?” bardzo pozytywne opinie*, więc przystąpiłam do lektury z dużymi nadziejami i… no cóż… jednak się nią rozczarowałam 😦

Zarówno w tym, co mogłam przeczytać na jej okładce, jak i w rozmaitych komentarzach w necie podkreślano humor i brak podręcznikowego nadęcia. Babka od histy na swoim facebookowym profilu określiła target tej książki na 9+, więc natychmiast skojarzyła mi się ona z serią „Strrraszna historia”, którą lata temu bardzo lubiły moje córki. Na ten cykl składały się przełożone z angielskiego części serii „Horrrible histories” oraz napisane przez polskich autorów tomiki poświęcone historii Polski. Lekkie, dowcipne, bez zadęcia, ale skupiające się raczej na ciekawostkach historycznych – bez ambicji, żeby stanowić kompendium wiedzy o danym temacie. Stanowiły dobry wstęp i zachętę do tego, żeby zainteresować się nim i sięgnąć po rzeczy poważniejsze.

Skoro tak mi się wtedy podobały i chętnie kupowałam córkom kolejne tomy tej serii – dlaczego rozczarowałam się czytając „Skąd się wzięła Polska?” ? Paradoksalnie – wydaje mi się, że problemem tej książki jest nadmiar humoru, który w takim stężeniu po prostu przestaje być śmieszny – przynajmniej dla mnie.

Nie znaczy to, że jestem przeciwna pisaniu o przeszłości z przymrużeniem oka, ale taki opis wydarzenia, które znajdziemy w każdym podręczniku historii, wydał mi się właśnie śmieszny trochę na siłę: Pod Cedynią to nie była jakaś wielka bitwa. Margrabia Hodon przekroczył Odrę, bo chciał trochę skubnąć Mieszkowej ziemi, a może tylko odebrać to, co uważał za swoje. Polscy wojowie udali, że uciekają, wciągnęli Niemców w pułapkę i urządzili im słowiańską masakrę piłą mechaniczną. Wojskami naszego księcia dowodził jego brat, Czcibor. Po tej aferze obaj panowie, Hodon i Mieszko, musieli tłumaczyć się na dywaniku u cesarza, który ostro się wkurzył. Niemcy zrobili dramę, że ich Polak bije...

Co dzieciakom 9+ mówią podkreślone przeze mnie sformułowania? Jak je zrozumieją?

Chyba właśnie przy bitwie pod Cedynią doszłam do wniosku, że trio autorskie bawiło się przy tworzeniu tej książki zbyt dobrze i w tej świetnej zabawie zapomnieli po prostu, dla kogo ją piszą. Obawiam się, że ten rodzaj humoru docenią dopiero ci, którzy przyswoili już te nudne i nadęte podręczniki. W dodatku w ferworze zabawy Autorzy pozwolili sobie na kilka niefortunnych skrótów myślowych czy też uproszczeń, zapewne zrozumiałych dla znających historię. Jednak dla czytelników z targetu mogą one być bardzo mylące – na przykład stwierdzenie, że w czasach Mieszka chrześcijaństwo było już podzielone – na wschodnie i zachodnie. Bo z jednej strony – faktycznie już tak było. Kościół na wschodzie i na zachodzie niemal od początku rozwijał się odmiennie. Jednak z drugiej – formalnie za datę schizmy wschodniej przyjmuje się rok 1054 czyli moment, kiedy papież Leon IX ekskomunikował Patriarchę Konstantynopola, a więc już zdecydowanie po czasach Mieszka.

Na samym początku książki rzucił mi się w oczy taki passus: Kiedy zaczęła powstawać Polska, dookoła były już inne państwa: na zachodzie Cesarstwo Niemieckie, na południu Czechy i Państwo Madziarów, a na wschodzie Wikingowie właśnie rozkręcali swoje państwo ruskie. Wystarczyłoby nie używać w podkreślonych przeze mnie nazwach wielkich liter i już nie mogłabym się przyczepić do tego, że Cesarstwo Niemieckie powstało dopiero w 1871 roku. Państwo, o które tutaj chodzi nazywane było Świętym Cesarstwem Rzymskim, a nieoficjalny dodatek: Narodu Niemieckiego pojawił się dopiero w XV wieku. Nie istniał również twór państwowy o nazwie: Państwo Madziarów, natomiast Madziarowie stworzyli państwo, które nosiło nazwę Księstwa, a potem Królestwa Węgier.

Na pojawiające się tu i ówdzie żarty nawiązujące do obecnej polityki, które śmieszyć będą czytelników raczej tylko z jednej bańki (z tych dwóch, na które jesteśmy podzieleni), spuśćmy zasłonę milczenia. Myślę, że w tym przypadku mają takie samo znaczenie, jak dowcipy bardziej dla dorosłych w filmach animowanych – młodsza część widowni (tu: czytelników) w ogóle ich nie zauważa.

Wśród uproszczeń, które zauważyłam w tekście, jedno wydaje mi się szczególnie ważne. Na osi czasu kończącej tę książkę, przy dacie 991 lub 992 możemy przeczytać: Mieszko wystawia specjalny dokument, w którym oddaje swoją krainę pod opiekę Stolicy Apostolskiej czyli Kościołowi. Dokument nazywa się „Dagome iudex” i Kościół wciąż ten dokument ma (podkreślenie moje). A przecież cały problem, jaki historycy mają z tym dokumentem, polega na tym że się NIE zachował !!! Agnieszka Jankowiak-Maik tak pisze o tym w „Historii, której nie było”: Jerzy Strzelczyk mówi nawet o „nieszczęsnym dokumencie”, gdyż niemal każde zapisane w nim słowo budzi spory. Brakuje oryginału, a data jego powstania jest niezweryfikowana. Znane są jedynie odpisy pochodzące z XI wieku. Powstało o nim wiele prac naukowych, a mediewiści nie zakończyli jeszcze dyskusji na jego temat. I nieprędko zakończą 😉

Szkoda, że nie miałam takich książek o historii, gdy chodziłam do szkoły! Żeby do kogoś trafić, trzeba mówić jego językiem. Ta ekipa wie, jak trafić do młodzieży – życiowo i bez nadęcia – napisała w blurbie na okładce Anna Stasiak, popularyzatorka wiedzy o słowiańszczyźnie. O ile zgadzam się z: życiowo i bez nadęcia, to jednak nie jestem pewna, czy język autorów jest naprawdę językiem, do którego mogą się przyznać współczesne nastolatki ? Pamiętam, że kiedy sama byłam w tym wieku, bardzo śmieszyli mnie i denerwowali dorośli, którzy próbowali mówić i zachowywać się jak my.

Poza tym – czy naprawdę trzeba mówić do nich ich językiem??? Bo co ? Bo nie zrozumieją inaczej? Dzieciaki w okresie największej chłonności umysłowej, uczące się nie tylko języka ojczystego, ale także obcych, naprawdę są w stanie wiele zrozumieć, jeśli tylko widzą tego sens. W jednej z wielu rozmów, które przeprowadziłam na temat tej publikacji, ktoś użył stwierdzenia, że taki styl pisania, to spuszczenie powietrza z poważnej historii i że ma to swoje zalety. Owszem – często ma, ale (trzymając się tego porównania) jak się tego powietrza spuści za dużo, to zostanie pusta dętka 😉 Dlatego zastanawiam się – co wyniosą z lektury tej książki jej nastoletni czytelnicy? Tylko kabaret czy także jakąś wiedzę oraz chęć, żeby ją poszerzać? Mam nadzieję, że jednak także trochę tego drugiego…

Reasumując: to fajna książka, ale raczej nie dla tej grupy wiekowej, dla której jest (że że użyję modnego obecnie anglicyzmu, mimo że go bardzo nie lubię) dedykowana 😉

* Trudno w tej chwili znaleźć w internecie wzmianki (informacje, recenzje itp.) o książkach wychodzące poza informacje z okładki czy strony wydawnictwa oraz obowiązkowy zachwyt. Staram się, żeby tutaj było inaczej, więc dzielę się wątpliwościami, jakie ta książka we mnie wzbudziła, mimo że… nie, nie mimo że, ale właśnie dlatego, że jest to egzemplarz recenzencki, który otrzymałam od Wydawnictwa Agora dla dzieci.

Dziękuję, bo był to dla mnie powód, żeby sięgnąć do wiedzy z dawno ukończonych studiów 😉

Boguś Janiszewski & Agnieszka Jankowiak-Maik (tekst), Max Skorwider (ilustr.) „Skąd się wzięła Polska?”, wyd.: Agora dla dzieci, Warszawa 2024

Agnieszka Jankowiak-Maik „Historia, której nie było”, wyd.: Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2022

Milion dobrych uczynków

Milion dobrych uczynków

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2023 w kategorii: tekst !!!

Pewnego całkiem zwyczajnego wieczoru Frank i Mama wygrywają w totolotka…

Tak właśnie – całkiem zwyczajnie zaczyna się ta historia, która początkowo skojarzyła mi się ze starym żydowskim dowcipem o Icku, który prosił Boga o wygraną w loterii. Prosił i prosił, modlił się i skarżył na to, że Bóg nie chce jego próśb wysłuchać. Wreszcie Bóg wychylił się z Nieba i powiedział do niego: Icek, ty mi daj szansę ! Kup w końcu los !

Mama Franka dawała Bogu szansę długo i uporczywie, stawiając cały czas na te same liczby i można powiedzieć, że Bóg w końcu tę szansę wykorzystał 😉

Oto zwycięskie liczby Franka i Mamy:

2- bo Frank i Mama są we dwoje,

4- jak liczba liter w imieniu Mamy,

5- jak liczba liter w imieniu Franka,

7- bo tyle dni w tygodniu spędzają razem,

8- bo cyfra przypomina bałwana, którego Frank ulepił tego samego dnia, gdy wymyślił z Mamą liczby do totolotka,

11- jak dwie szczoteczki do zębów w jednej szklance w łazience,

18- jak bałwan, który dostał do ręki miotłę.

Wszystkie liczby z początku. „Nigdy nie padną”, powiedziała Mama, gdy je wymyślali. A teraz padły. Teraz jest nigdy.

„Milion dobrych uczynków” to książka, która opowiada o tym, co się wydarzyło potem. Frank i Mama wygrali 24 miliony – w norweskich koronach to jest jakieś 2,5 raza mniej niż w polskich złotych, ale nadal dużo. Szczególnie dla samodzielnej matki, która mieszka z synem w niewielkiej miejscowości i zarabia na życie sprzątaniem cudzych domów. Wydawać by się mogło, że grając z takim uporem Mama powinna mieć znakomicie przemyślane to, co zrobi z wygraną, ale okazało się, że nie. Pragnie jedynie zabezpieczyć przyszłość syna, ale nie chce, żeby stał się rozpuszczonym dzieckiem.

Jednak kiedy wiadomość o ich wygranej staje publiczna, okazuje się, że jest bardzo wiele osób, które lepiej od Mamy wiedzą, co powinna zrobić z tymi pieniędzmi…

Ludzie znani jej i kompletnie obcy – tacy, którzy naprawdę mają problemy wymagające pieniędzy oraz ci, którzy żadnych problemów nie mają, ale uważają, że to nie jest powód, dla którego Mama miałaby się z nimi swoją wygraną nie podzielić.

Skoro już ma te 24 miliony, to dlaczego nie ???

Gdy ma się dużo – tłumaczyła Frankowi – w dobrym tonie jest dzielić się z innymi. Na przykład kiedy dostaniesz na urodziny wielką torbę cukierków, dajesz część gościom. Przesypujesz wszystko do miski, z której każdy po kolei może się częstować. Nie siadasz w kącie, żeby wszystko wszamać samemu, prawda ?

A skąd te dobre uczynki w tytule ? Otóż Mama wymyśliła w końcu, że odda jeden ze swoich milionów temu z mieszkańców ich wioski, który zrobi coś wyjątkowo miłego. Miała nadzieję, że gdy ludzie przez jakiś czas będą mili, wejdzie im to w nawyk i później też będą mili.

Jak można przeczytać na okładce, „Milion dobrych uczynków” to powieść o pieniądzach – bez bałwochwalstwa i bez hipokryzji.

Wygrana wiele zmieniła w życiu Franka. Nic już nie mogło być jak przedtem – ani w miejscowości, w której mieszkał całe życie, a nagle stał się tam kimś szczególnym, ani kiedy (poniekąd uciekając przed tym, co się działo) wyjechali z Mamą nad Morze Śródziemne. Tam chłopiec wychowywany w raczej mało zróżnicowanym pod względem materialnym środowisku styka się z ludźmi bardzo bogatymi i bardzo biednymi.

Nagle dowiedział się co robią z ludźmi pieniądze – także jeśli ich nie mają.

Oraz co ludzie są w stanie zrobić, aby je zdobyć.

Lub do czego mogą doprowadzić innych, gdy je mają.

A także tego, że niezależnie od tego, ile pieniędzy mają, mogą chcieć mieć ich więcej.

A co stało się z Miłylionem ? Kto go zdobył i czy był to wybór sprawiedliwy ? Czy w ogóle możliwe było tu rozwiązanie sprawiedliwe ? Odpowiedzi na te pytania musicie poszukać w książce. Ja powiem tylko tyle, że jest to historia tyleż gorzka, ale ile dająca nadzieję…

P.S. Bardzo podobają mi się towarzyszące tej historii ilustracje Marty Ruszkowskiej. Po pierwsze dlatego, że nie są infantylne i nie upupiają czytelników, a po drugie – dlatego, że są takie nienachalne 😉 Istnieją trochę obok tego, co się dzieje w tekście, ale tworzą jego atmosferę.

Arnfinn Kolerud „Milion dobrych uczynków”, przekł.: Katarzyna Tunkiel, ilustr.: Marta Ruszkowska, wyd.: Agora dla dzieci, Warszawa 2023

Przyjaciel Północy

Przyjaciel Północy

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: Od A do Z

oraz wyróżniona w konkursie Nagroda Magellana i nominowana do nagród: Literacka Podróż Hestii i Nagrody imienia Ferdynanda Wspaniałego

a także wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2022

Autorką wszystkich zdjęć, które towarzyszą temu wpisowi, jest Maja Kupiszewska i pochodzą z jej bloga Maki w Giverny. Przeczytajcie, co ona napisała o tej książce —>>> tutaj

Nazywam się Daniel, mam dwanaście lat i właśnie pierwszy raz lecę samolotem bez rodziców. Dzieciaki w moim wieku jeszcze nie latają same, więc siedzę obok pani, której nigdy wcześniej nie widziałem, a której mama uścisnęła dłoń na lotnisku. Obiecałem dobrze się zachowywać, nie znikać bez słowa i słuchać poleceń…

„Przyjaciel Północy” to przede wszystkim przygodowa książka wakacyjna, ale są to wakacje inne niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Wyjazd do cioci kojarzy nam się z jakimś miejscem, gdzie będzie można się kąpać, opalać, biegać w krótkich spodenkach i bluzkach bez rękawów. Tymczasem po przylocie na miejsce okazuje się, że: Jest koniec czerwca, początek wakacji, a ciocia mówi, że są tylko dwa stopnie na plusie. Trudno się temu dziwić, skoro Daniel przyleciał na Spitsbergen czyli na najbardziej północną na świecie wyspę, gdzie żyją ludzie i niedźwiedzie polarne. Jego ciocia jest Polką, mieszka tam od dawna i pracuje w gazecie, a chłopiec pochodzi z mieszanej polsko – norweskiej rodziny, więc nie ma problemów językowych w kontaktach z mieszkańcami wyspy. Od razu po przylocie Daniel wpada nieomal w sam środek tajemniczej historii kłusowników, którzy na wyspie zabijają niedźwiedzie polarne…

„Przyjaciel Północy” to nie tylko typowa przygodówka – znajdziemy tam też sporo wiedzy o Spitsbergenie, przyrodzie i realiach życia na dalekiej Północy. Autorka mieszkała na wyspie pięć lat i zna ją doskonale. Udało jej się znakomicie zbilansować wątki przygodowo – kryminalne z przekazywaniem tej wiedzy, więc wychodzi to zupełnie naturalnie, bez przydługich encyklopedycznych wywodów. Opisy przyrody, które na ogół kojarzą się z czymś nudnym, są tu równie fascynujące jak perypetie życie codziennego w warunkach polarnego dnia (przez cały dwutygodniowy pobyt chłopca tam ani na chwilę nie zachodzi słońce) czy historie polarników z przeszłości (nierzadko tragiczne). A rozdział, w którym chłopiec razem ze spotkanym tam badaczem, wypływa na obserwację wielorybów jest po prostu niezapomniany !!!

Bardzo podoba mi się w tej historii relacja Daniela z ciotką, która traktuje go z jednej strony opiekuńczo (w końcu to dwunastolatek, pierwszy raz tak daleko od rodziców i w takich warunkach), ale z drugiej – z szacunkiem, bez nadmiernego infantylizowania, pozostawiając mu odpowiedzialność, którą on może udźwignąć oraz (co najważniejsze !) z humorem.

W tegorocznym Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA ta książka została nominowana w kategorii: Od A do Z. Doceniamy w niej pozycje stworzone szczególnie starannie, w których tekst, ilustracje i sposób, w jaki została wydane, znakomicie się dopełniają, tworząc całość. W „Przyjacielu północy” tekstowi nie tylko ciekawie skonstruowanemu, ale także napisanemu żywym i w tym samym stopniu współczesnym, co ponadczasowym językiem, towarzyszą malarskie ilustracje Mariusza Andryszczyka. Nie, źle napisałam ! One mu nie towarzyszą, tylko go otulają – od pierwszej okładki, przez wysmakowaną wyklejkę, po ilustracje w tekście. Na początku każdego rozdziału spotykamy zwierzę, które w jakiś sposób będzie w nim obecne, a w środku – jakąś scenę z tego, co się w nim wydarzy. Mamy więc tam i niedźwiedzie polarne, i wieloryba, i maskonury, i niesporczaki, i… pewnego rudego kota imieniem Raptus.

Doczytawszy do ostatniej strony, rozstajemy się z bohaterami tej książki bogatsi nie tylko o wiedzę przyrodniczą. Czas, który Daniel i ciocia spędzają razem, uczy chłopca (a przy okazji czytelników tej książki) pokory wobec przyrody i reguł nią rządzących oraz szacunku dla życia.

Każdego. Niezależnie od rozmiaru.

Ilona Wiśniewska „Przyjaciel Północy”, ilustr.: Mariusz Andryszczyk, wyd.: Agora dla dzieci, Warszawa 2022

Za duży na bajki

Za duży na bajki

Premiera filmu „Za duży na bajki” w reżyserii Kristoffera Rusa miała miejsce 18 marca 2022 roku i wtedy też nakładem wydawnictwa Agora dla dzieci ukazała się książka z okładką filmową. Polskie filmy dla widzów niedorosłych nie zdarzają się często, a takie, które są ekranizacją książek, to już w ogóle rzadkość, więc się tym zjawiskiem zainteresowałam. Najpierw przeczytałam książkę, film obejrzałam kilka miesięcy później, kiedy znalazł się na Netflixie, a jeszcze później dowiedziałam się, że wcześniejsze wydanie tej powieści różnie się znacząco od tego, które już znałam, więc…

Ok, to może jest zbyt skomplikowane, więc jednak spróbujmy chronologicznie, bo okazało się, że moja znajomość z Waldkiem, jego zwariowaną ciotką Mariolką i pozostałymi bohaterami tej historii odbywała się, można powiedzieć, w przeciwnym kierunku.

W 2017 roku nakładem krakowskiego wydawnictwa Wysoki Zamek ukazała się powieść „Za duży na bajki”, a jej autorka podpisała się jako Agnorszka Bloska.

Potem tę powieść poszerzyła (m.in. o wątek e-gamingowy) i tak powstał scenariusz, na podstawie którego został nakręcony film.

Drugie wydanie książki to wersja napisana na podstawie tego scenariusza i niemal dwukrotnie dłuższa od pierwotnej. Autorka podpisała się tym razem jako Agnieszka Dąbrowska. Nie wnikam w to, dlaczego tak, ale kiedy wyjęłam z paczkomatu nabyte na Allegro pierwsze wydanie, byłam zaskoczona i objętością tej książki, i nazwiskiem autorki, na które, przyznam się, nie zwróciłam uwagi przy zakupie. Przez chwilę obawiałam się, że omyłkowo kupiłam coś zupełnie innego, ale nie, więc uprzedzam, żebyście się ewentualnie nie dziwili 😉

Poznałam więc tę historię w jej wszystkich trzech wersjach i wiecie co ? Ta chronologicznie pierwsza, którą przeczytałam na końcu podobała mi się zdecydowanie bardziej !!!

Agnorszka Bloska napisała kameralną historię przede wszystkim o mierzeniu się z doświadczeniem choroby mamy. Trochę też o dorastaniu, bo Waldek jest na takim etapie życiowym, że przestaje być dzieckiem, ale trudno go jeszcze traktować jak nastolatka. Nie znam się na filmach, więc nie wiem, czy ta wersja nadawała się do sfilmowania. Spotkałam się ze zdaniem, że nie był to materiał na kino familijne, a raczej (cytuję:) rodzinną psychodramę dla jakichś pogrobowców Kieślowskiego. Może tak, choć w zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa takie filmy powstawały. Czy oglądaliśmy je jednak tylko dlatego, że innych nie było ?

Mam wrażenie, że tworząc scenariusz tego filmu Autorka, mówiąc obrazowo, postanowiła rozkręcić potencjometry na full 😉 Ze wszystkim, co można było przerysować, tak właśnie zrobiono. Waldek z fajnego, rozsądnego chłopaka, do którego pasowało określenie padające w filmie z ust ciotki: to jest kumaty gość, stał się rozpieszczonym maminsynkiem, który nie wie, że herbatę zalewa się wrzątkiem. Słyszałam o chłopcu, który po obejrzeniu tego filmu sam z własnej woli zaczął pomagać w domu, żeby nie być takim leniem jak Waldek. Ciekawa jestem, na jak długo mu tego zapału wystarczyło ? 😉

Jego mama w pierwszej książce była nieco (ale tylko nieco !) nadopiekuńcza, tu – jest nadopiekuńcza do sześcianu. Ciotka natomiast – wyjściowo ciepła i mądra, może niezupełnie przystająca do wyobrażeń Waldka o tym, jak powinna zachowywać się osoba w jej wieku, ale mieszcząca się w pojęciu niekonwencjonalna – staje się wręcz karykaturalna. W filmie ratowało ją to, że grała tę postać Dorota Kolak, którą bardzo lubię, jednak z jej wersji książkowych zdecydowanie wolę tę pierwotną.

Mimo że grający w filmie Waldka Maciej Karaś jest naprawdę świetny (podobnie jak inne występujące tam dzieci), miałam problem z tym, jak ta postać została pokazana. W obu wersjach książkowych jest on opisany jako zbyt gruby, ale stopień jego nadwagi pozostawiony został wyobraźni czytelnika. Widzom natomiast podano kawę na ławę, a zestawienie Waldka z jego nadmiernie chudym przyjacielem Staszkiem dało efekt Flipa i Flapa. To plus słodycze, którymi karmi go mama, plus godziny spędzane przed komputerem powodują, że na padające w filmie słowa: jestem e-sportowcem widz może zareagować tylko śmiechem (albo politowaniem). Nie do końca rozumiem zamysł, jaki temu przyświecał, bo z jednej strony dzięki tej postaci jego rówieśnicy widzą, że otyłość nie jest powodem, aby takiego dzieciaka skreślać jako fajnego kumpla, z drugiej jednak – parę razy uderzyły mnie tam sytuacje, które można uznać za body shaming, co jest nie do końca w porządku wobec widzów tego filmu, których część ma na pewno podobne problemy z wagą.

Zastanawiam się też nad tym, czemu służy takie przerysowanie postaci w filmie adresowanym do widzów wieku wczesnonastoletnim ? Czy przekonanie, że taki widz nie zrozumie nieco subtelniejszego przekazu, nie jest przypadkiem protekcjonalne i ciut nadopiekuńcze ?

Mam wrażenie, że rozbudowując tę historię na potrzeby filmowe, Autorka trochę zgubiła to, co było tam ważne i mądre. Przekaz o tym, jak potrzebna w życiu jest bliskość innych ludzi, dzięki którym mamy odwagę realizować marzenia, a w trudnych chwilach możemy dzielić swój lęk na pół, jest tam nadal, ale trzeba trochę uwagi, żeby go nie przeoczyć.

P.S. Dziękuję moim przyjaciołom z grupy jurorów Plebiscytu Blogerów LOKOMOTYWA za inspirującą dyskusję o tej książce 🙂

oraz Wydawnictwu Agora dla dzieci za egzemplarz recenzencki 🙂

Agnorszka Bloska „Za duży na bajki”, ilustr.: Paweł Dąbrowski, wyd.: Wysoki Zamek, Kraków 2017

Agnieszka Dąbrowska „Za duży na bajki”, ilustr.: Marta Krzywicka, wyd.: Agora dla dzieci, Warszawa 2022

Rutka

Rutka

Wpis z 19 stycznia 2017 roku:

Z „Rutką” było tak:

najpierw przeczytałam gdzieś (a może usłyszałam ?), że wyszła książka nawiązująca do historii łódzkiego getta. Dotychczas ten temat poruszała tylko „Bezsenność Jutki”, a jest i fascynujący, i mało znany, więc zaczęłam jej szukać.

Nabyłam, zaczęłam czytać i… bardzo mi nie szło. Spodziewałam się chyba czegoś kompletnie innego i jakoś nie wciągnęła mnie. Nawet nie pamiętam, kiedy porzuciłam jej lekturę. Przypomniałam sobie o niej dopiero, gdy pakując książki przed remontem doszłam do przyłóżkowego stosika i odkryłam ją na samym jego spodzie.

Jakiś czas potem okazało się, że „Rutka” została „Książką Roku IBBY” !!! Chyba jeszcze nigdy żaden werdykt mnie tak nie zaskoczył. Kompletnie nie rozumiałam, co jury w niej zobaczyło, ale postanowiłam dać jej jeszcze jedną szansę.

Nie było łatwo ją znaleźć, bo nie wszystkie nasze książki doczekały się już swoich półek, część nadal jest w kartonach, a Rutka wyraźnie chowała się przede mną. Wreszcie udało się.

Przeczytałam.

I zrozumiałam, czym zachwyciła jurorów IBBY.

„Rutka” to książka niezwykła, wymykająca się gatunkom. Można ją przeczytać kompletnie obok kontekstu historycznego – wtedy będzie czymś w rodzaju onirycznej, choć nieco zwariowanej baśni o samotnej dziewczynce i jej niewidzialnej przyjaciółce – i dopiero z posłowia dowiedzieć się, co autorka miała na myśli.

Bałuty to stara dzielnica Łodzi o długiej i trudnej tradycji – w czasie wojny było tu getto. Niektóre ulice, całe kwartały przetrwały w niezmienionym stanie do dziś.

Jako dziecko lubiłam dotykać ręką murów tamtejszych kamienic – zdawało mi się, że czuję, jak oddychają. Zaglądałam w okna domów i zastanawiałam się, kto w nich wcześniej mieszkał. Jakie dzieci się tu bawiły, czyje stopy biegały po „kocich łbach” bałuckich uliczek ? Wyobrażałam sobie całe rodziny, razem z ich sąsiadami i domowymi zwierzątkami.

Mimo tak wyraźnego umocowania w czasie i przestrzeni trudno nazwać „Rutkę” książką o getcie, wojnie, czy Holokauście. Nie znajdziemy tam ani realiów ówczesnego życia, nie usłyszymy określenia Wielka Szpera, nie dowiemy, kim był Biały Pan. Także ilustracje Mariusz Andryszczyka nie przywołują przeszłości, kreują atmosferę baśni.

O czym więc jest ?

O pamięci ? Czy też może raczej o jej braku – czyli o zapomnieniu ? Pokazuje Łodź (ale przecież nie tylko o nią tu chodzi, to może być każde inne miasto i miejscowość) jako palimpsest, w którym kolejne pokolenia pozostawiają po sobie kolejne warstwy, łatwe do odkrycia, jeśli się trochę poskrobie.

Bo każde miejsce ma do opowiedzenia własną historię. Wystarczy tylko przyłożyć ucho i słuchać…

Joanna Fabicka „Rutka”, ilustr.: Mariusz Andryszczyk, wyd.: Agora, Warszawa 2016

Książka wpisana przez Internationale Jugendbibliothek na listę Białych Kruków – White Ravens