Hajda. Beskid bez kitu

Hajda. Beskid bez kitu

Książka nagrodzona w konkursie „Książka Roku 2023” Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej (książka dla starszych) oraz wyróżniona w kategorii graficznej: książka obrazkowa / autorska !!!

Książka nagrodzona Nagrodą m. st. Warszawy w kategorii: literatura dziecięca (tekst i ilustracje) i nagrodzona !!!

Oraz nominowana do Nagrody Literacka Podróż Hestii !!!

Trzeci tom serii „Beskid bez kitu”, a zarazem czwarta z historii, które się na niego składają. (poprzednie opisałam —>>> tutaj ).

Oraz czwarta, ostatnia opisana w nim pora roku – wiosna.

„Hajda” to część, która ukazała się jako ostatnia, ale chronologicznie, biorąc pod uwagę czas akcji, jest druga. Nie wiem, czy to tylko moje skrzywienie historyczne, ale gdybym miała teraz zachęcać do lektury tego cyklu kogoś, kto go nie zna, zaproponowałabym właśnie taką kolejność – od zimy, przez wiosnę do lata i jesieni. Od czasów przedwojennych do współczesności. Myślę, że tak będzie najłatwiej zrozumieć te miejsca i to, co w nich zostało z przeszłości.

Ludzie w dolinie otoczonej wzgórzami rodzili się i umierali odcięci od reszty świata, ale to oddzielenie nie sprawiało im przykrości, obowiązki i święta gęsto wypełniały im czas. W gęstych i niedostępnych lasach mieszkały zwierzęta i biesy, które czasem dla żartu odwiedzały ludzkie osady, ale wystarczyło postawić kamienny krzyż czy kapliczkę i komunikat był dla nich jasny – nie przekraczały wyznaczonej granicy. Niestety świat pęczniał i grzmiał, i w końcu postanowił przyjść zza lasów do doliny. Przyszedł z wyciągniętą ręką, ale nie w geście powitania, tylko jak złodziej, po żywność, zwierzęta, a czasem nawet życie. Przyniósł wojnę, płacz i pogardę. Na wiele lat w dolinie zapanował strach…

Od wydarzeń opisanych tomie „Beskid bez kitu. Zima” minęło jakieś dwadzieścia lat i znów wracamy do tej samej wsi i tych samych rodzin tam mieszkających. To samo miejsce, ale zupełnie inny świat, przez który przetoczyła się, zakończona jakieś dwa lata temu wojna. Spotykamy znane z poprzedniej części, dorosłe już bohaterki – Nastkę oraz Teklę, która została nauczycielką. Trzecia z nich, Paraska wyjechała przed wojną do Ameryki, przysyła rodzinie listy i pieniądze. Chłopiec, którego widzimy na okładce to Kola, syn Nastki, a tytułowy Hajda to jego pies.

Dlaczego Kola nazwał swojego szczeniaczka akurat tak ? Tego już musicie dowiedzieć się z książki 😉

Kiedy wojna się skończyła i ludzie za górami i lasami świętowali jej odejście, mieszkańcy doliny nieśmiało zaczęli naprawiać zniszczone gospodarstwa. Okazało się jednak, że ta zawierucha, choć okrutna i długa, była jedynie wstępem do tego, co nastało później. Zwykłe reguły wojen, chociaż okrutne, są jednak przejrzyste. Zazwyczaj wiedziano, kim jest wróg i jaki nosi mundur. Teraz jednak było inaczej. Po tej wojnie ludzie, którzy nie wyrównali porachunków, zostali na miejscu. Przychodzili do wsi z różnych stron, mówili różnymi językami, kradli, oszukiwali, trudno było odróżnić człowieka od diabła. Jedni nosili mundury, inni wyglądali jak sąsiedzi. Jedni przychodzili nocą, inni za dnia – i szukali tych, którzy byli przed nimi.

Żadne krzyże i kapliczki nie mogły ich odstraszyć. Demonstrowali siłę jedni przed drugimi i walczyli ze sobą nad głowami mieszkańców. (…) Mimo zakończenia wojny spokój nie przyszedł. (…) Strach przybierał na sile i świat na zawsze przestał być mały i przytulny, Teraz już nikt, nawet dziecko, nie przestraszyłby się zwyczajnego diabła hasającego po beskidzkich łąkach. Ludzie okazali się od niego gorsi.

Temat tego, co działo się zaraz po wojnie w Bieszczadach i Beskidach, był dotąd właściwie nieobecny w literaturze dla młodszych czytelników. Pojawiał się z rzadka w książkach z czasów mojego dzieciństwa, ale wtedy widzieliśmy te wydarzenia raczej oczami żołnierzy walczących pod dowództwem generała Świerczewskiego z (jak to się wówczas określało) bandami UPA. Ludność miejscowa właściwie w tej narracji nie istniała. Dopiero Maria Strzelecka pokazała ten świat z perspektywy tych, którzy tam mieli swoje domy rodzinne i groby przodków.

Przeżywamy z nimi ostatnią wiosnę roku (jak podejrzewam) 1947, w której coroczny niepowstrzymany wybuch życia, pozimowe odrodzenie przyrody przytłumione są atmosferą schyłkowości. Wieś, do niedawna pełna życia, wyludniła się, a ci, którzy w niej jeszcze zostali, wiedzą, że będą zmuszeni do opuszczenia doliny, w której żyli od pokoleń, do pozostawienia nie tylko domów i ziemi, ale całego dobrze znanego im świata.

Autorka zadedykowała tę książkę: Dla wszystkich dzieci, które musiały opuścić swoich przyjaciół, oraz dla zwierząt, które zostały. Początkowo rozumiałam tę dedykację wyłącznie w kontekście historii Koli i Hajdy, która bardzo mnie poruszyła i skojarzyła się z gdyńskim pomnikiem poświęconym pamięci mieszkańców wysiedlonych stamtąd na początku okupacji.

Potem pomyślałam, że Hajda nie był jedynym zwierzęciem, które Autorka miała na myśli. We wszystkich częściach jej cyklu równorzędnymi bohaterami są zwierzęta żyjące dziko. Mają swoje przygody, swoje problemy, swoje uczucia i radości. Ich świat rządzi się własnymi bezlitosnymi prawami, a ścieżki, którymi wędrują, tylko czasem przecinają z ludzkimi.

Życie w górach nadal bardzo mocno związane jest z rytmem natury. Każda pora roku ma tam swoją specyfikę, swój nastrój, a Maria Strzelecka potrafi to niezwykle plastycznie opisać. To nie są oleodrukowe opisy przyrody, które się przeskakiwało czytając lektury szkolne 😉 Tu nie tylko widzimy to, co rośnie, ale także słyszymy wiatr czy deszcz i czujemy zapachy ziemi i roślin. Po prostu – jesteśmy tam.

Wydawnictwo Libra PL sprzedaje wszystkie tomy razem w ozdobnym pudełku – warto je mieć, bo dopiero razem tworzą klucz do zrozumienia Beskidów.

Maria Strzelecka „Hajda. Beskid bez kitu”, wyd.: Libra, Rzeszów 2023

Przyjaciel Północy

Przyjaciel Północy

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: Od A do Z

oraz wyróżniona w konkursie Nagroda Magellana i nominowana do nagród: Literacka Podróż Hestii i Nagrody imienia Ferdynanda Wspaniałego.

Autorką wszystkich zdjęć, które towarzyszą temu wpisowi, jest Maja Kupiszewska i pochodzą z jej bloga Maki w Giverny. Przeczytajcie, co ona napisała o tej książce —>>> tutaj

Nazywam się Daniel, mam dwanaście lat i właśnie pierwszy raz lecę samolotem bez rodziców. Dzieciaki w moim wieku jeszcze nie latają same, więc siedzę obok pani, której nigdy wcześniej nie widziałem, a której mama uścisnęła dłoń na lotnisku. Obiecałem dobrze się zachowywać, nie znikać bez słowa i słuchać poleceń…

„Przyjaciel Północy” to przede wszystkim przygodowa książka wakacyjna, ale są to wakacje inne niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Wyjazd do cioci kojarzy nam się z jakimś miejscem, gdzie będzie można się kąpać, opalać, biegać w krótkich spodenkach i bluzkach bez rękawów. Tymczasem po przylocie na miejsce okazuje się, że: Jest koniec czerwca, początek wakacji, a ciocia mówi, że są tylko dwa stopnie na plusie. Trudno się temu dziwić, skoro Daniel przyleciał na Spitsbergen czyli na najbardziej północną na świecie wyspę, gdzie żyją ludzie i niedźwiedzie polarne. Jego ciocia jest Polką, mieszka tam od dawna i pracuje w gazecie, a chłopiec pochodzi z mieszanej polsko – norweskiej rodziny, więc nie ma problemów językowych w kontaktach z mieszkańcami wyspy. Od razu po przylocie Daniel wpada nieomal w sam środek tajemniczej historii kłusowników, którzy na wyspie zabijają niedźwiedzie polarne…

„Przyjaciel Północy” to nie tylko typowa przygodówka – znajdziemy tam sporo wiedzy o Spitsbergenie, przyrodzie i realiach życia na dalekiej Północy. Jej autorka mieszkała na wyspie pięć lat i zna ją doskonale. Udało jej się znakomicie zbilansować wątki przygodowo – kryminalne z przekazywaniem tej wiedzy, więc wychodzi to zupełnie naturalnie, bez przydługich encyklopedycznych wywodów. Opisy przyrody, które na ogół kojarzą się z czymś nudnym, są tu równie fascynujące jak perypetie życie codziennego w warunkach polarnego dnia (przez cały dwutygodniowy pobyt chłopca tam ani na chwilę nie zachodzi słońce) czy historie polarników z przeszłości (nierzadko tragiczne). A rozdział, w którym chłopiec razem ze spotkanym tam badaczem, wypływa na obserwację wielorybów jest po prostu niezapomniany !!!

Bardzo podoba mi się w tej historii relacja Daniela z ciotką, która traktuje go z jednej strony opiekuńczo (w końcu to dwunastolatek, pierwszy raz tak daleko od rodziców i w takich warunkach), ale z drugiej – z szacunkiem, bez nadmiernego infantylizowania, pozostawiając mu odpowiedzialność, którą on może udźwignąć oraz (co najważniejsze !) z humorem.

W tegorocznym Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA ta książka została nominowana w kategorii: Od A do Z. Doceniamy w niej pozycje stworzone szczególnie starannie, w których tekst, ilustracje i sposób, w jaki została wydane, znakomicie się dopełniają, tworząc całość. W „Przyjacielu północy” tekstowi nie tylko ciekawie skonstruowanemu, ale także napisanemu żywym i w tym samym stopniu współczesnym, co ponadczasowym językiem, towarzyszą malarskie ilustracje Mariusza Andryszczyka. Nie, źle napisałam ! One mu nie towarzyszą, tylko go otulają – od pierwszej okładki, przez wysmakowaną wyklejkę, po ilustracje w tekście. Na początku każdego rozdziału spotykamy zwierzę, które w jakiś sposób będzie w nim obecne, a w środku – jakąś scenę z tego, co się w nim wydarzy. Mamy więc tam i niedźwiedzie polarne, i wieloryba, i maskonury, i niesporczaki, i… pewnego rudego kota imieniem Raptus.

Doczytawszy do ostatniej strony, rozstajemy się z bohaterami tej książki bogatsi nie tylko o wiedzę przyrodniczą. Czas, który Daniel i ciocia spędzają razem, uczy chłopca (a przy okazji czytelników tej książki) pokory wobec przyrody i reguł nią rządzących oraz szacunku dla życia.

Każdego. Niezależnie od rozmiaru.

Ilona Wiśniewska „Przyjaciel Północy”, ilustr.: Mariusz Andryszczyk, wyd.: Agora dla dzieci, Warszawa 2022

Antosia w bezkresie

Antosia w bezkresie

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: tekst !!!

Książka nagrodzona w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY oraz nagrodzona tytułem Książki Roku 2022 Miesięcznika KSIĄŻKI. Magazyn Literacki, a także laureatka Nagrody im. Ferdynanda Wspaniałego !!!

a także nominowana do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy , do nagrody Literacka Podróż Hestii i do Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego !

oraz wpisana na Listę Honorową IBBY 2024 !!!

Lubicie przygodowe książki podróżnicze? Och, ja kiedyś je uwielbiałam! Wiecie, takie powieści, których bohaterowie przeżywają mrożące krew w żyłach, niebezpieczne przygody i biorą udział w przeróżnych awanturach. Zwiedzają świat, walczą z dzikimi stworami i z podstępnymi wrogami, porywają ich tajfuny, trzęsienia ziemi zasypują w antycznych ruinach i atakują strumienie lawy wypluwane przez rozjuszone wulkany. Zazdrościłam tym bohaterom niezwykłych widoków – zorzy polarnej obserwowanej podczas wypraw na biegun północny czy Drogi Mlecznej podziwianej na nocnym niebie saharyjskiej pustyni. Poznawania egzotycznych indiańskich plemion przemierzających amerykańską prerię czy spotkań z tajemniczymi ludami amazońskiej puszczy…

Z książkami, które ostatnio pisał Marcin Szczygielski, nie było mi specjalnie po drodze. Nie odnajduję się dobrze w takich fantastycznych i magicznych klimatach. Kiedy jednak usłyszałam, że napisał powieść historyczną i to w dodatku osnutą wokół dziejów polskich zesłańców w głąb Związku Sowieckiego w czasie II wojny światowej, wiedziałam, że jest to coś, czym powinnam się zainteresować. O tym, że potrafi on zajmująco pisać o przeszłości, wiedziałam, znając „Arkę czasu” i „Teatr niewidzialnych dzieci”. W dodatku temat losów Polaków, którzy po 17 września 1939 roku znaleźli się pod sowiecką okupacją, jest w literaturze dla czytelników niedorosłych praktycznie nieobecny. Było to w oczywisty sposób zrozumiałe w czasach PRL-u, kiedy cenzura pilnowała, żeby wiedza o tym się do świadomości społecznej nie przedostała, ale te czasy skończyły się już ponad 30 lat temu ! Nielicznymi wyjątkami od tej nieobecności są książki z serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”„Syberyjskie przygody Chmurki”, „Irenka dziewczynka z Wilna” oraz wydany dopiero co „Jurek Poleszuk”.

Kiedy okazało się, że dzięki życzliwości Autora i Wydawnictwa mogę przeczytać tę powieść, jeszcze zanim ukaże się jej wersja papierowa, nie wahałam się ani chwili, mimo że w kolejce czeka na mnie spory stosik książek. Choć niezbyt lubię czytać testy w PDF-ie na ekranie komputera, warto było !!!

„Antosia w bezkresie” to powieść, na jaką od dawna czekałam – wciągająca, zajmująca, dobrze skonstruowana i (co jest dla mnie bardzo ważne) pozostająca w zgodzie w faktami i realiami historycznymi*. Czytałam wcześniej wiele wspomnień zesłańców w tego okresu i w losach Antosi nic mnie nie zaskoczyło in minus, nic nie wydało mi się sztuczne czy wydumane. W dodatku książka kończy się tak, że Autor musi napisać ciąg dalszy, a wiem, że w jego zamierzeniach ma być to pierwsza część trylogii.

Antosia czyli Antonina Rossińska urodziła się 3 kwietnia 1931 roku w Brantówce nad Lwą, majątku jej rodziny na Kresach II RP. Był o trochę ponad miesiąc starsza od Hany Brady, bohaterki „Walizki Hany” oraz od mojej Mamy. Jej losy są więc mi szczególnie bliskie, choć naznaczone wojną w inny sposób niż ten, który tak dobrze znałam ze wspomnień Rodziców.

Przekonałam się już, że człowiek najbardziej ceni to, co utraci. Brantówka, moi rodzice, Lwów, Sarny, pikniki, kuligi, polowania – wszystko przepadło. I to – obawiam się – na zawsze. Bo nawet gdyby jakimś cudem udało mi się tam wrócić, nic nie byłoby takie samo, bo ja nie jestem już ta sama. Nie po tym, czego doświadczyłam, co przeżyłam przez te ostatnie dwadzieścia pięć miesięcy.

Tamten świat się roztrzaskał we wrześniu. Wcale nie pierwszego, gdy Niemcy zaatakowali Polskę. Oczywiście było to przerażające. Ojciec w pięknym mundurze wyruszył na front, czuliśmy przerażenie, ale to były mimo wszystko sprawy dość dalekie. Przynajmniej dla mnie. Katastrofa, tak, ale oglądana z bezpiecznej odległości. Nie docierały do nas odgłosy bombardowań i walk, a mama pilnowała, żebym nie słuchała radia. Dla nas w Brantówce końcem świata był 17 września 1939 roku, gdy na Polskę napadli Rosjanie…

Nie dowiemy się z tej książki, jakie były dalsze losy jej Taty w pięknym mundurze, bo nie dowiedziały o tym z Mamą, zanim wiosną 1940 zostały zapakowane do wagonu i długim pociągiem wywiezione w nieznane. Nie będę zdradzać, co było potem, żeby nie odbierać przyjemności z lektury, ale zanim ją zaczniecie, przyjrzyjcie się uważnie okładce. Jej autorem jest także Marcin Szczygielski. Na pierwszy rzut oka piękna i wręcz sielankowa, a jej groza ujawnia się dopiero po chwili. To także alegoria nieludzkiej ziemi, na której toczy się akcja powieści – nie raz, gdzieś pomiędzy tragicznymi wydarzeniami bohaterce wyrywa się zachwyt nad tym pięknem tego co ją otacza – bezkresnym krajobrazami, niebem pełnym gwiazd. Im piękniej jest dookoła, tym boleśniejszym dysonansem jest to, co dzieje się z ludźmi tam żyjącymi…

Krystaliczne powietrze pachniało krzemieniem i żywicą, nasze oddechy ulatywały obłokami pary, a stukot rozsuwanych drzwi wagonów się niósł daleko, daleko, by po chwili wrócić kaskadą metalicznych ech – tak opowiada Antosia o pierwszym postoju na Uralu. Krajobraz się wydawał przytłaczający i posępny. Lecz wtem zza chmury wyjrzało słońce, a wtedy cała ta bezkresna ołowianoszara przestrzeń zalśniła i eksplodowała kolorami. Było to niesamowite przeżycie! Ośnieżone szczyty gór się roziskrzyły jak obsypane tłuczonym szkłem. Nitki płynących ciemnymi zboczami potoków zalśniły srebrem. Rozświetliły się opalowo uwięzione między szczytami obłoki i pasma snujących się w dolinach mgieł. Smutne szarości i beże ziemi rozbłysły kalejdoskopem zieleni, błękitów, żółci i rdzy…

Niestety, na tej pięknej ziemi nikt nie jest szczęśliwy – nie tylko wyrwani ze swojego dotychczasowego życia zesłańcy, ale także ci, którzy tam żyją od pokoleń. Wszyscy oni uwięzieni się w kleszczach okrutnego i nieludzkiego systemu, który nie dba nawet o swoich szczerych wyznawców. Skonfrontowani z nim ludzie zachowują się różnie, ale nie ma tu żadnych reguł zależnych na przykład od pochodzenia. W każdej grupie, z którą spotyka się Antosia, są i ci dobrzy, odważni i uczciwi, i tacy, którzy myślą przede wszystkim o sobie i o siebie dbają. Niestety często przekonuje się ona także, że pozory mylą, a dobro (i zło) może przyjść z zupełnie niespodziewanej strony.

Myślałam sobie: „Ach, jakiż to pech urodzić się w Polsce! U nas nic a nic się nie dzieje! Ani zorzy polarnej, ani lekkiego choćby trzęsienia ziemi czy najmniejszej nawet trąby powietrznej! Wszystko takie nudne, takie zwyczajne, bezpieczne. Takie cywilizowane…”.

No, dobrze. To prawda, że niekiedy zdarzały się u nas straszne, emocjonujące rzeczy – choćby ataki wilków czy niedźwiedzi. Bywały też w naszej historii wstrząsające wydarzenia – na przykład ostatnia Wielka Wojna, dzięki której odzyskaliśmy niepodległość. Ale to było tak strasznie dawno temu! Ponad dwadzieścia lat!

Zwierzyłam się kiedyś mamie z tych moich zmartwień. Roześmiała się, a potem powiedziała: – Oj, lepiej ty się módl, kochanie, żeby nie przyszło ci żyć w ciekawych czasach.

Odparłam, że o niczym bardziej nie marzę! A los najwidoczniej postanowił ze mnie zakpić i spełnił to moje marzenie. Ciekawe czasy nadeszły. Wywróciły moje życie do góry nogami, a potem porwały mnie niczym listek na drugi koniec świata. I wiecie, co wam powiem? Bardzo szybko się przekonałam, że katastrofy tylko wtedy wydają się atrakcyjne, gdy się nie bierze w nich osobiście udziału. A o mrożących krew w żyłach przygodach przyjemnie tylko czyta się w książkach…

„Antosia w bezkresie” jest powieścią historyczną, ale czytając ją nie da się uciec od współczesnych skojarzeń. Ciekawe czasy znowu nadeszły – na szczęście dla nas (jeszcze ?) nie do Polski, ale wojna toczy się niepokojąco blisko i coraz bardziej nas dotyczy. Kiedy słucham doniesień z Ukrainy, dostrzegam z przerażeniem, że co prawda nastąpił ogromny postęp techniczny w rozwoju broni, którą można zabijać ludzi, ale w mentalność i logika władzy, która wysyła te wojska, nie zmieniła się ani o jotę. Kiedy słucham doniesień z Ukrainy, zbyt często mam wrażenie, że przeniosłam się w czasie 80 lat wstecz…

Jacek Kaczmarski śpiewał: I pamiętaj – że dana Ci pamięć / nie kłam sobie – a nikt Ci nie skłamie. Łatwiej jest uwierzyć w propagandę, jeśli się nie wie, że wszystko to już było. „Antosia w bezkresie” to książka, która pomoże wiedzieć i rozumieć – i przeszłość, i teraźniejszość.

* Jedyną (jak mi się wydaje) niezgodnością z realiami, którą zauważyłam (i to dopiero na stronie 272 😉 ) jest to, że Antosia dostaje paczkę od swojej niani Cesi z Brantówki, wraz z listem, z którego wynika, że została wysłana już spod okupacji niemieckiej. Mam tu wątpliwość – jak ta paczka przewędrowała nad linią frontu ?

Dalsze losy Antosi znajdziecie w książce „Zbójeckie nasienie”, o której przeczytacie —>>> tutaj

Marcin Szczygielski „Antosia w bezkresie”, wyd.: Instytut Wydawniczy Latarnik 2022

Stan splątania

Stan splątania

Książka nominowana w konkursie Książka Roku 2021 Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej

i nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst !!!

oraz nagrodzona Nagrodą Żółtej Ciżemki w kategorii: tekst !!!

oraz NAGRODZONA w konkursie Literacka Podróż Hestii !!!

oraz wpisana na listę White Ravens 2022 !!!

Roksanę Jędrzejewską–Wróbel znałam dotąd jako autorkę piszącą dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Jej wcześniejsze książki to głębokie i mądre historie (jak stosunkowo niedawna „Pracownia Aurory” czy „Jeleń”) na ogół rozgrywające się w anturażu, który określiłabym jako mniej lub bardziej baśniowy. Całą jej półkę znajdziecie —>>> tutaj Dotychczas najbardziej realistyczne (czy też obyczajowe) były historie o Florce – oczywiście pomijając fakt, że tytułowa bohaterka jest ryjówką 😉

Kiedy dowiedziałam się, że napisała powieść dla nastolatków, zdziwiłam się trochę, ale moje zdziwienie urosło jeszcze bardziej, kiedy wzięłam tę książkę do ręki i zobaczyłam jej objętość. Zaryzykuję twierdzenie, że (jeśli wziąć pod uwagę tylko ilość znaków) autorka co najmniej zdublowała nią całą swoją wcześniejszą twórczość. I to z jakim skutkiem !!!

Ta historia poruszyła wiele czułych strun w mojej duszy. Ważną jej częścią jest starość, śmierć i stosunek współczesnego świata do ludzi u kresu życia. Ale nie tylko o nich jest ta opowieść, bo to także gorzkie rozliczenie z życiem obecnych dorosłych i z tym, jak urządzają oni teraźniejszość i przyszłość swoim dorastającym dzieciom.

„Stan splątania” to powieść, która nie ma jednego głównego bohatera, bo jest ich tam… aż sześcioro. Najpierw poznajemy trójkę ósmoklasistów, uczniów renomowanej szkoły niepublicznej, których poza czasem spędzanym w tej samej sali szkolnej, łączy jeszcze miejsce zamieszkania czyli to samo podmiejskie osiedle. Potem łączy ich jeszcze wolontariat w domu seniora, który mieści się niedaleko. Tam Lena, Maria i Miłosz poznają Bertrama, Elodię i Jarminę

„Stan splątania” to bardzo gorzki obraz współczesności. Świat, w którym żyją bohaterowie tej książki, niepokojąco przypomina realia znane z „Dawcy”. Tym bardziej niepokojąco, że mamy tu Polskę teraz, a powieść Lois Lowry to dystopia z akcją nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy, ale zdecydowanie w przyszłości. Lawendowe Wzgórze, osiedle na którym mieszkają nastoletni bohaterowie, to świat zadbany, uporządkowany, bezpieczny i oddzielony ogrodzeniem i szlabanem od wszystkiego, co znajduje się po drugiej jego stronie. To miejsce, poza które się nie wychodzi, najwyżej jedzie samochodem do miasta albo do centrum handlowego. Na osiedlu ma być miło i przyjemnie dla oka, a jeśli coś tę harmonię zakłóca, najlepiej odwrócić wzrok, albo zmienić kanał w telewizorze.

Schowana za wysokim ogrodzeniem i kutą, ozdobną bramą Zaciszna Przystań, gdzie mieszkają Bertram, Elodia i Jarmina, to miejsce komfortowe (i nie tanie). Pensjonariusze mają własne pokoje, do których mogli zabrać własne meble, obrazy, książki, mają opiekę i zajęcia aktywizujące, a jednak trudno powiedzieć, że toczy się tam jakieś życie. Kiedy Lena, Maria i Miłosz przychodzą tam po raz kolejny, wydaje im się, że przez cały zeszły tydzień nic tu się nie zmieniło. Mają wrażenie, że podczas gdy oni pisali testy próbne i sprawdziany, skakali w dal i rzucali piłką lekarską, spóźniali się na korepetycje, tworzyli projekty, uczyli się wzorów, grali na wiolonczeli i komputerze, powtarzali słówka, wyjeżdżali co rano do miasta i wracali z niego wieczorem, rezydenci tego pokoju nie zrobili absolutnie nic. Jakby czas tutaj zastygł w przezroczystą, nieruchomą bryłę i zatopił mieszkańców jak muchy w bursztynie.

Autorka konfrontuje swoich bohaterów (a wraz z nimi czytelników) z tym, z czym dorośli sami sobie nie radzą, więc odsuwają poza pole widzenia i podobnie chronią swoje dzieci – ze starością i ze śmiercią. Nie bez powodu Jarmina mówi w pewnym momencie z goryczą: My nikogo nie obchodzimy. Tracimy wzrok, słuch, zanikają nam mięśni, kości, pamięć. Nie po to nas tu zamknęli, żeby ktoś z nami rozmawiał. Zamknęli nas, żeby nas schować przed światem, bo do niego nie pasujemy, tylko zaśmiecamy krajobraz. Niczego nie produkujemy i przypominamy o niewygodnych rzeczach. Starość zamknięta w komfortowych warunkach, schowana za ogrodzeniem nie przestaje istnieć, trudno także się nią zarazić. To choroba, która rozwija się od urodzenia. Każdy ją w sobie nosi, ale nikt w to nie wierzy, dopóki go nie dopadnie. Więc w zasadzie racja, jest się czego bać. Śmierć jest jedyną pewną rzeczą w życiu i ona także nie zniknie, jeśli się o niej nie będzie mówić.

W tej historii trudna i bolesna jest nie tylko starość trójki bohaterów. Niełatwo jest także nastolatkom, mimo że wydawać by się mogło, że żyją wygodnie i komfortowo. W ich życiu nie ma miejsca na beztroską przyjemność, nie ma miejsca na pasje, co dobitnie i przewrotnie przypomina im wiszące na szkolnym korytarzu motto Moja szkoła – moja pasja. Wszystko jest po coś, wszystko podporządkowane jest walce o punkty, którą mogą przekreślić drobiazgi – zapomnienie o legitymacji na egzamin czy nieodpowiedni długopis. Czarny. Wyłącznie czarny, bo niebieskiego długopisu komputer nie zobaczy i test pójdzie do kosza. Nawet jeśli będzie świetnie rozwiązany. Cały wysiłek pójdzie do kosza, wszystko pójdzie do kosza. Bez czarnego długopisu nie dostaniesz się do dobrego liceum, a bez tego nie masz szans na dobre studia, które przesądzą o twojej karierze i dalszym udanym życiu. Jeżeli więc nie masz kieszeni pełnej czarnych długopisów, najlepiej od razu się zabij.

Dalszym udanym życiu ? Co to w ogóle znaczy ? Czy ich rodzice sami to wiedzą ? Czy ta ich ciągła wspinaczka po szczeblach kariery jak wiewiórki po orzechy dokądś prowadzi ? Czy jest tylko rozpaczliwą walka o to, żeby się utrzymać na powierzchni ?

Wbrew temu, co mogło by się wydawać na podstawie tego, co napisałam, „Stan splątania” nie jest powieścią li i jedynie depresyjną. Mniej więcej 2/3 jej akcji to rzeczywiście gorzki realizm, ale Autorka nie pozostawiła swoich bohaterów (i czytelników) bez nadziei, że jednak może być lepiej. Zapowiadają to zresztą tytuły kolejnych części – Uśpieni, Spotkanie, Przebudzenie i nie, po przebudzeniu nie ma już powrotu do tego co wcześniej, musi być Rewolucja i Wolność.

Wiem, że były osoby, które ten zwrot akcji i zmiana nastroju zaskoczyły i nie do końca przekonały, ale dla mnie to, co tam się potem dzieje było logiczne i konsekwentne…

i w tym miejscu muszą zakończyć, bo nie jestem w stanie napisać o tej książce nic więcej bez spoilerowania, które odebrałoby przyszłym czytelnikom przyjemność lektury. Uważam, że nie jest to książka tylko dla nastolatków, dorośli znajdą tam też wiele dla siebie.

Tych, którzy chcą się dowiedzieć więcej o moich odczuciach i refleksjach z nią związanych zapraszam poniżej zdjęcia.

Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Stan splątania”, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021

To zdjęcie nie jest przypadkowe.

Czytałam „Stan splątania” dwa miesiące po śmierci mojej Mamy, a temat starości i odchodzenia zdominował ostatnich kilka lat mojego życia. Dlatego sceny w Zacisznej Przystani były dla mnie tak bolesne, bo choć Mama do końca była z nami w domu, to jednak nie był to jej dom. Zrozumiałam bardzo dobrze powiedzenie o tym, że starych drzew się nie przesadza. Mimo że nie było innego wyjścia, że Mama się na przeprowadzkę zgodziła, a my staraliśmy się stworzyć jej jak najlepsze warunki, temat jej powrotu do domu pojawiał się do końca.

Mama bardzo chciała też pojechać na swoją działkę. Z różnych przyczyn nie było to możliwe, a ja sama pojechałam tam kilka tygodni po pogrzebie. W tym miejscu, które było tak bardzo jej i Taty, a którego nikt nie odwiedzał przez trzy lata, najboleśniej odczułam odejście Rodziców. Dlatego tak bardzo wzruszyło mnie pragnienie Bertranda, żeby pojechać do jego ukochanego i własnoręcznie zbudowanego domu letniskowego i poczułam wyrzuty sumienia, że jednak Mamy tam nie zabrałam.

A to, co wydarzyło się potem, kiedy tam już dotarli…

„Stan splątania” to nie jest oczywiście pierwsza książka dla młodzieży, w której ktoś umiera, ale chyba pierwsza, w której ten moment jest tak dokładnie opisany. Przeżyłam to sama, więc wiem, jak przejmująca jest cisza, która zapada po ostatnim oddechu i jak silnie odczuwa się nieobecność tej osoby w ciele, które pozostało… Scena śmierci Bertranda jest, myślę, trudna dla młodego czytelnika, ale jest bardzo potrzebna. Przynosi łzy i ulgę jednocześnie.

W całym ciągu zdarzeń, które następują po spotkaniu trzech pokoleń na Lawendowym Wzgórzu, jedyną sytuacją, która mi zgrzyta jest zniknięcie ciała Bertranda, ale pewnie dałoby się to jakoś wytłumaczyć. Myślę jednak, że to dobre wyjście, bo dla nastolatków konfrontacja z wkładaniem ciała do worka do przewozu zwłok mogłaby być zbyt trudna.

Duże wrażenie zrobił też na mnie opis Wigilii – i w domach bohaterów, i w Zacisznej Przystani, wrażenie tak duże, że nadal nie jestem w stanie o tym pisać. Te święta tak odległe i od ich religijnego sensu, i od tego co zwykliśmy nazywać świątecznym nastrojem bolą mnie za każdym razem, gdy sobie o nich przypominam…

Już, już !

Już, już !

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst

oraz: wpisana na pokonkursową Listę BIS Polskiej Sekcji IBBY , nominowana w konkursie Literacka Podróż Hestii i do Nagrody imienia Ferdynanda Wspaniałego

oraz laureatka Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego (popularnie zwanej Koziołkiem) – i to podwójna, bo otrzymała także Nagrodę Czytelników !!!

Wiosną 2019 roku na portalu Gazeta.pl przeczytałam wstrząsającą rozmowę Anny Kaliny z mamą dziesięcioletniej Zosi, dziewczynki, która trafiła na odwyk. Poraziła mnie siła uzależnienia behawioralnego, gdzie nawet w kochającej i uważnej rodzinie możliwa jest utrata czujności rodziców i wycofanie dziecka w świat gier. Wiedziałam, że muszę o tym napisać, ta historia stała się moim koszmarem we śnie i na jawie, przede wszystkim dlatego, że sama jestem mamą, a zagrożenie nigdzie się nie czai, tylko żyje sobie po pańsku pod każdym dachem. Opowieść o Zosi stała się luźną inspiracją. Tuż po ukończeniu powieści wybuchła epidemia koronawirusa, nastał czas powszechnej izolacji i nagle ogromna część codziennego życia przeniosła się do internetu – napisała w posłowiu Autorka.

Ja także jestem mamą i przy lekturze tej książki nie raz towarzyszyła mi myśl, jak bardzo cieszę się, że moje córki są już dorosłe. W czasach, kiedy one dorastały, zagrożenia, które obecnie czyhają na dzieci w internecie, dopiero raczkowały. Początkowo mieliśmy w ogóle tylko jeden komputer w domu, potem przez jakiś czas miały jeden na spółkę, a pierwszego laptopa Najstarsza z córek dostała na osiemnaste urodziny. Podobnie późno, jak na obecne standardy, stawały się posiadaczkami telefonów komórkowych, a poza tym były one nieporównywalnie słabiej wyposażone w gry i aplikacje. Dlatego, kiedy w odpowiedzi na wezwanie na obiad czy wyjście z pokoju w innej sprawie, słyszałam od którejś z nich tytułowe Już, już ! mogłam być prawie pewna, że albo się zaczytała w papierowej książce, albo najzwyczajniej w świecie gada z kimś przez telefon.

Oczywiście to się z czasem zmieniało, ale na szczęście w ich życiu był czas i na zajęcia dodatkowe, i na normalne życie towarzyskie z rówieśnikami, i na lekcje informatyki w szkole, na których dowiedziały się o wielu zagrożeniach zanim było za późno na ich uświadomienie.

Lula, bohaterka tej książki, ma dziewięć lat. Jest uzdolniona plastycznie, świetnie się uczy, chodzi na zajęcia sportowe, pamięta o obowiązkach domowych i odrabianiu lekcji – po prostu dziecko marzeń. Wszystko to jednak zmienia się, kiedy jej starsza siostra dostaje na urodziny laptopa. Wtedy jej stary komputer zostaje przeniesiony do pokoju Luli, żeby mogła z niego korzystać na potrzeby zadań szkolnych. Początkowo tak jest, dziewczynka przestrzega ustalonych z rodzicami reguł, ale potem (wzorem niemal wszystkich koleżanek z klasy) zaczyna grać w (na szczęście wymyśloną przez Autorkę, aczkolwiek całkiem prawdopodobną) grę Kryształowy zamek, stworzoną i dystrybuowaną w sieci przez (na szczęście wymyśloną przez Autorkę, aczkolwiek całkiem prawdopodobną) firmę o znaczącej nazwie Devil’s Media. I pomału zaczyna ją ten wirtualny świat wciągać…

Akcja tej książki to zaledwie parę jesiennych miesięcy, a Lula zdoła w tym czasie przejść wszystkie fazy uzależnienia. Zapytacie – jak to możliwe, że rodzice tego w porę nie zauważyli ? Niestety – może tak się zdarzyć. Tata Luli pracuje za granicą i w domu bywa od czasu do czasu. Bardzo się wtedy stara nadrobić zaległości rodzinne, ale przecież tak się nie da. Na co dzień Mama jest sama z trójką dzieci, psem, domem i pracą. Przyzwyczaiła się do tego, że w przeciwieństwie do starszej siostry i brata, najmłodsza z rodzeństwa nie sprawiała jeszcze kłopotów. Początkowo bagatelizowała więc różne (nazwijmy to) wybryki córki, przyjmowała przeprosiny i zapewnienia, że to się nie powtórzy, a potem było już za późno.

„Już, już !” to książka, o której jedna z jurorek Plebiscytu Blogerów Lokomotywa powiedziała, że powinna mieć na okładce apel do rodziców, aby koniecznie przeczytali ją razem z dzieckiem !!! Dorośli mogą w niej znaleźć wiele tematów do zastanowienia się i rachunku sumienia. Nie tylko rodzice, ale także nauczyciele, którzy niespodziewanie dla siebie musieli się zmierzyć z nauczaniem zdalnym. Ja mogłam się tylko (gorzko) zaśmiać, kiedy słyszałam o dzieciach robiących komputerowe prezentacje o rozmaitych dyscyplinach sportu… w ramach lekcji wychowania fizycznego lub oglądające na tych lekcjach filmy o szkodliwości zbyt długiego siedzenia przed ekranem, ale nie wiem, jak bym się znalazła w tej rzeczywistości, gdybym miała dzieci w wieku szkolnym.

„Już, już !” to bardzo dobrze skonstruowana i napisana opowieść. Rodzina Luli jest zupełnie zwyczajna, ale opisana bardzo prawdziwie – relacje między rodzeństwem, ojciec, który w czasie krótkich urlopów w domu aż za bardzo stara się nadrobić czas swojej nieobecności, babcia nie nadążająca za światem swoich wnuków i pies. Tak, wątek psa (a szczególnie ostatnia scena) wyjątkowo mnie poruszył. Poznajemy ich wszystkich pod koniec lata, na początku roku szkolnego i na razie wszystko jest porządku. Katarzyna Wasilkowska z aptekarską dokładnością, niemal jakby odmierzając je kroplomierzem, wprowadza w świat Luli niewielkie, początkowo wręcz niewidoczne gołym okiem zmiany i problemy. Długo jest tak, że kibicujemy jej i mamy nadzieję, że uda jej się (może nawet kosztem niewielkiego kłamstwa, ale jednak) wybrnąć z nich i że wszystko wróci do normy. W okolicach Bożego Narodzenia już jest na to za późno, choć (tu mały spoiler) zakończenie pozostawia jednak nadzieję dla niej i dla całej rodziny.

Zaczęłam od tego, co Autorka napisała w posłowiu, więc zakończę jej słowami otwierającymi tę książkę:

Najstraszniejsze w tej historii jest to, że dzieje się bez poważnej przyczyny. Nie było żadnego wypadku, nikt nie wygrał miliona w lotto ani nikt nie umarł. Nie spadł też meteoryt, nie przeprowadzono się do nawiedzonego domu, ani nie ujawniono mrocznego sekretu sprzed lat. Nie odkryto ani jednych tajemniczych drzwi.

Najstraszniejsze w tej historii jest to, że dzieje się naprawdę.

Katarzyna Wasilkowska „Już, już !” (seria: To lubię), ilustr.: Robert Konrad, wyd.: Literatura, Łódź 2021

Świat Mundka

Świat Mundka

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA – książka dla niedorosłych w kategorii – tekst

oraz wyróżniona w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY i nominowana w pierwszej edycji konkursu Literacka Podróż HESTII !!!

Z badań nad czytelnictwem dzieci i młodzieży, które od lat prowadzi dr Zofia Zasacka wynika wyraźnie, że spora część tych dzieci, które w początkach szkoły podstawowej czytały książki, przestaje to robić w wieku około 13 lat (czyli do niedawna na progu gimnazjum). Dlaczego tak się dzieje ? Przyczyn jest kilka: jedną z nich jest to, że w tym wieku dzieci osiągają większą samodzielność w wybieraniu sposobów spędzania czasu, większą rolę w ich życiu zaczynają tez odgrywać media społecznościowe, więc, można powiedzieć, że mają inne, bardziej atrakcyjne zajęcia 😉 Poza tym mają oni już za sobą parę lat szkoły, która skutecznie przekonuje ich przy pomocy lektur szkolnych, że czytanie jest czynnością nudną. Wreszcie – last but not least – wkraczają w wiek dojrzewania. To czas wielu rozterek, trudnych pytań stawianych samemu sobie i poszukiwania odpowiedzi na nie. Niestety, tych odpowiedzi współcześni nastolatkowie raczej nie znajdą w literaturze do nich adresowanej.

Próbowałam wśród książek wydanych w ostatnim czasie znaleźć takie, które opowiadałyby o problemach dorastania w sposób interesujący dla nastolatków i na ogół były to pozycje tłumaczone z języków obcych. Realia życia opisywane w nich nie zawsze odpowiadały polskim, choć te problemy są uniwersalne. Z wielką radością odkryłam „Świat Mundka” – książkę z historią dziejącą się współcześnie na polskiej prowincji, w której ani bohaterowie, ani tym bardziej dialogi między nimi nie szeleszczą papierem.

Masz trzynaście lat, a za sobą kilka potyczek przy domowym stole ? To może znasz Mundka, który chce rysować komiksy, ale jego ojciec nie widzi w tym przyszłości ? Może jest w twojej klasie jakaś Inga, która trzyma marzenia w tekturowym pudle na dnie szafy ? Albo łysi bliźniacy o imionach wielkich twórców, którzy chcą robić małe rzeczy ? Oddaję ci „Świat Mundka”, bo pewnie trochę przypomina twój – napisała Autorka na ostatniej okładce tej książki.

W „Świecie Mundka”, trochę wbrew tytułowi mamy dwoje głównych bohaterów. Jest to więc nie tylko świat Mundka, ale także Ingi, ich historie są oddzielne, choć czasami się krzyżują, bo chodzą oni do tej samej klasy. W takiej sytuacji można się spodziewać wątku miłosnego, ale mimo że obydwoje czują coś do siebie, cała opowieść nie jest o tym.

Nie jest to też, jak w przypadku młodzieżowych powieści obyczajowych bywa najczęściej, historia rozgrywająca się w grupie rówieśniczej z rodzicami gdzieś w odległym tle. W tym wieku dom rodzinny stanowi jeszcze centrum świata młodego człowieka, a rodzice mają na jego życie ogromny wpływ. Pokazanie tego jest wielkim plusem „Świata Mundka”, bo właściwie każdy z bohaterów, także drugoplanowych nie ma ze swoimi rodzicami łatwo.

Czytałam tę książkę dwa razy i za drugim razem zobaczyłam w niej przed wszystkim opowieść o dorosłych. Trudno się oczywiście spodziewać, że jej nastoletni czytelnicy będą potrafili spojrzeć z takiej perspektywy, ale może warto, żeby sięgnęli po nią także ich rodzice ? Choćby po to, żeby potem nie mówili swoim dzieciom takich rzeczy:

– Weź ty zrób coś pożytecznego, chłopie – zrzędził ojciec przekopując widelcem jajecznicę na talerzu. – Smarujesz i smarujesz… Jeszcze nie spotkałem takiego, który by wyżył ze smarowania głupot. Nic wam nie zadają ?

Ta wypowiedź to taka kwintesencja częstego stosunku rodziców do dzieci. Jest w niej zarówno pogardliwe deprecjonowanie tego, co jest pasją syna (czyli rysowanie komiksów, do czego chłopak ma wyraźny, choć konsekwentnie niedostrzegany przez ojca talent), jak też sprowadzanie jego aktywności życiowej tylko do szkoły (dodajmy, że rzecz dzieje się w czasie wakacji). Jest też przekonanie, że to ojciec wie najlepiej, jaka powinna być przyszłość jego dziecka. Oczywiście – taka, w której powtórzyłoby ono życiową drogę swoich rodziców, z tym że powinno zrobić to lepiej, bo słuchając ich rad, nie popełniłoby błędów, które oni zrobili.

Ta wypowiedź pokazuje też, jak bardzo ów ojciec zamknięty jest w wizji świata, w którym on sam żyje. Tymczasem (podobno) ponad połowa obecnych nastolatków będzie pracować w zawodach, których jeszcze nie ma. Ojciec Mundka nie wie też, że z tego smarowania głupot można obecnie całkiem dobrze żyć, a storyboardziści i motion designerzy, jeśli tylko są dobrzy w swoim fachu, zarabiają lepiej od niego 😉

To jest niestety problem, który pogłębia się w miarę tego, jak coraz szybciej zmienia się nasza rzeczywistość. Zawsze było tak, że dzieci wychowywało się do świata, w którym żyli ich rodzice, a nie do tego, w którym one same potem żyły. Obecni nastolatkowie, w tym także bohaterowie tej książki to roczniki z pierwszej dekady XXI wieku, nie pamiętający świata bez internetu. Ich rodzice urodzili się u schyłku PRL-u, dorastali w czasie transformacji ustrojowej, a wychowywani byli przez rodziców, którzy całe życie przeżyli w słusznie minionym systemie. Każde z tych pokoleń stawało wobec wyzwań nieznanych poprzednikom. Tak będzie także z następnymi, a świat będzie się zmieniał coraz szybciej

Katalog rodzicielskich win wobec dzieci jest w tej książce naprawdę szeroki – od zwykłej bezradności, przez przemoc fizyczną i psychiczną po obojętność, a ich przyczyn często należy szukać w ich dzieciństwie. Warto się przejrzeć w tym zwierciadle, choć byłabym niesprawiedliwa, gdybym pozostawiła Was z przekonaniem, że nie ma tam fajnych dorosłych. Są, ale raczej w wieku emerytalnym – przede wszystkim ciotka Mundka i jej przyjaciółka (oraz ich cudowne dialogi 😉 ), a także (ukazująca pod koniec zaskakujące oblicze) dyrektor jego szkoły. To z jej ust Mundek usłyszy słowa, które powinien usłyszeć każdy nastolatek: Nie przyjmuj do wiadomości, że twój cel jest niemożliwy do osiągnięcia. Nikt, Raj-mun-dzie, nikt nie ma pojęcia, co jest dla ciebie możliwe, a co nie.

Świat Mundka, świat Ingi, świat Kazika i innych zależy przede wszystkim od nich, a nas dorosłych rolą jest im tego nie popsuć…

Katarzyna Wasilkowska „Świat Mundka”, wyd.: Literatura, Łódź 2020