Rilla ze Złotych Iskier

Rilla ze Złotych Iskier


Kiedy trzy lata temu napisałam tutaj o „Anne z Zielonych Szczytów” czyli pierwszym tomie cyklu Lucy Maud Montgomery w nowym przekładzie Anny Bańkowskiej, myślałam, że na tym poprzestanę.

Omówiłam wówczas wszystkie najważniejsze zmiany w stosunku do przyjętej dotychczas, rzekłabym, rutyny translatorskiej, jakie wprowadziła tłumaczka i odniosłam się do burzy, jaką to wywołało. Napisałam wtedy: Nie będę usilnie namawiać do czytania „Anne z Zielonych Szczytów” osób, które są bardzo przywiązane do tej bohaterki w wersji, w której ją poznały. Jeśli jednak miałabym teraz do czynienia z kimś, kto jeszcze jej nie zna, zaproponowałabym mu/jej właśnie tę wersję.

Kolejne tomy w nowym przekładzie czytało mi się bardzo dobrze. Czasem tylko miałam problem z przyzwyczajeniem się do znanych mi od dawna bohaterów występujących pod własnymi, oryginalnymi imionami. Najoporniej chyba szło mi to w przypadku Dave’a i Dory (zamiast Tadzia i Toli). Natomiast z wielką radością przyjęłam to, że Marshall Eliott przestał w końcu być Marszałkiem, bo już od pierwszej lektury „Wymarzonego domu Ani” zastanawiałam się, czego marszałkiem on mianowicie jest??? Byłam już wtedy po lekturze „Zemsty” i „Pana Tadeusza”, więc skoro tam mógł być Cześnik czy Podkomorzy, to Marszałek też wydawał się prawdopodobny. Trochę czasu zajęło mi dojście do tego, że po prostu miał tak na imię.

Wszystko to jednak były drobiazgi, które tylko dodawały uroku lekturze. Nawet jak najbardziej uzasadniona przemiana Złotego Brzegu w Złote Iskry, to w porównaniu z Zielonymi Szczytami był pikuś 😉

Wydawało mi się więc, że nic już nie będę miała do dodania na temat tego cyklu. Tak było przez kolejnych sześć tomów, aż ukazała się „Rilla ze Złotych Iskier” i w tej wersji okazała się ona dla mnie zupełnie inną lekturą niż wcześniej.

Nie jest to tylko kwestia nowego przekładu, choć dzięki niemu pewne rzeczy wybrzmiały mi teraz mocniej. W „Dolinie Tęczy” w pierwszym przekładzie Janiny Zawiszy-Krasuckiej, który wtedy czytałam, pojawia się (i powraca w „Rilli”) postać Srokatego Kobziarza, który z niczym mi się nie kojarzył. Dopiero dzięki Annie Bańkowskiej zrozumiałam, że Walter czytał baśń o Fleciście (albo Szczurołapie) z Hammeln (czyli The Pied Piper) i nagle wszystkie odwołania do niego stały się zrozumiałe.

„Rillę ze Złotego Brzegu” czytałam ponad 40 lat temu, byłam wtedy w ostatnich klasach szkoły podstawowej. Wtedy była to dla mnie przede wszystkim historia mojej rówieśnicy, jej dorastania i pierwszej miłości. Wojna pozostawała tylko odległym tłem tych wydarzeń i emocji. Teraz zobaczyłam to zupełnie inaczej.

„Rilla ze Złotych Iskier” to opowieść o wojnie i jej skutkach. Mimo że toczy się ona bardzo daleko, rzuca cień na życie jej bohaterów. Wiem teraz o pierwszej wojnie światowej dużo więcej, niż wiedziałam wtedy i ta wiedza pozaksiążkowa w oczywisty sposób wpływa na mój odbiór. Uderzyło mnie to, że mieszkańcy Wyspy Księcia Edwarda, którzy żyli w pewnym oddaleniu od zasadniczej, kontynentalnej części swojego kraju (czyli Kanady) i w jeszcze większym oddaleniu od Europy, czuli się tak silnie związani z Monarchią Brytyjską, żeby bez wahania i przymusowego poboru zgłaszać się do armii.

Tę wojnę nazywano potem, o czym już nie pamiętamy, Wielką. Nikt nie przypuszczał jeszcze, jak szybko nastąpi kolejna, jeszcze większa. Ta wojna, tak odległa od Wyspy Księcia Edwarda jest tutaj w listach, które chłopcy przysyłają z frontu. I w bezradnej tęsknocie, która była udziałem bliskich wszystkich tych wyruszających za morze młodych żołnierzy. Jej symbolem jest tu historia psa imieniem Piątek*, który przez cztery lata czekał cierpliwie na dworcu na powrót Jema. Moment, w którym się wreszcie swojego pana doczekał, wzrusza mnie za każdym razem.

Główna bohaterka całego cyklu jest w tym tomie postacią drugoplanową i najczęściej nazywana jest Panią Blythe albo Doktorową. Jednak bardzo mocno współodczuwałam jej cierpienie, kiedy kolejni synowie zgłaszali się do armii. Gdy czytałam „Rillę” pierwszy raz, wydawali mi się dorośli, bo byli ode mnie starsi. Teraz – są młodsi od moich córek. A tego, co czuła, kiedy straciła już Waltera, a na wojnę wyruszał ostatni z nich – Shirley, nie jestem w stanie sobie wyobrazić.

„Rilla ze Złotych Iskier” to lektura, która niespodziewanie dostarczyła mi wielu wzruszeń, ale także radości. Wszystko to zawdzięczam nowemu przekładowi Anny Bańkowskiej. Cały cykl, wszystkie osiem tomów trzyma poziom, a szczególne brawa należą się jej za to, jak poradziła sobie z problemem seplenienia Rilli. Ostatnia kwestia tej części (i zarazem całego cyklu) jest jak wisienka na torcie. Chapau bas !!!

* w oryginale był to Monday, a w poprzednim przekładzie – Wtorek, ale nie będę już tej kwestii roztrząsać 😉

Lucy Maud Montgomery „Rilla ze Złotych Iskier”, przekł.: Anna Bańkowska, wyd.: Marginesy, Warszawa 2024

Mała wiedźma Bazylka

Mała wiedźma Bazylka

Książka nagrodzona w VI Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren (III miejsce w kategorii 0-6)

…i jakoś tak kompletnie niezauważona przeszła, a szkoda !

Jest taki las, który pachnie słońcem. Rośnie daleko stąd, pomiędzy Rozczochraną Łąką a Łysiejącą Górką. W tym lesie mieszka bardzo mądra wiedźma. Ma piegi na nosie i lubi wspinać się na drzewa. Wskakuje we wszystkie kałuże i potrafi zachwycić się kamykiem. Czasem ściga się z wiatrem i opowiada drzewom baśnie. I choć jest malutka, dobrze opiekuje się swoim lasem. A najwspanialsze jest to, że umie wiele rzeczy wyczarować, choć nie zna żadnych zaklęć.

Tak kończy się ta historia, ale na początku był sobie po prostu tylko pewien Bardzo Mały Lastak mały, że z daleka wyglądał jak kępka drzew. Do tego prawie zawsze unosiły się nad nim siwe mgły. Las nie szumiał, ani nie szeleścił. Nie odwiedzały go zwierzęta. Nie zaglądali do niego grzybiarze. Jedyni mieszkańcy lasu, Szczur i Pająk, byli małomówni i zajmowali się własnymi sprawami.

Potem w tym lesie zamieszkała wiedźma. Jednak zupełnie nie taka, jakiej się spodziewali. Nie miała ani kapelusza, ani siwego warkocza, ani nawet miotły. Była po prostu niedużą dziewczynką o imieniu Bazylia, która dopiero uczyła się, jak być wiedźmą. Szczurowi, który mieszkał kiedyś w bibliotece i przeczytał wiele ksiąg, wydawało się, że lepiej od niej wie, co robią wiedźmy i usiłował ją do togo namówić. Ale Bazylka w każdej kwestii miała zdanie odrębne… 😉

„Mała wiedźma Bazylka” to sympatyczna opowieść o poszukiwaniu w życiu własnej drogi i samodzielnym dochodzeniu do tego, co jest w nim dla nas najważniejsze. Oraz o tym, że rozmaite mądre (w domyśle – dorosłe 😉 ) osoby, którym się wydaje, że wiedzą to lepiej od nas, wcale nie mają racji. I dobrze jest, jeśli w końcu to zrozumieją i zaakceptują.

Historii Bazylki, opowiedzianej przez Katarzynę Szestak, towarzyszą bardzo ciekawe ilustracje Elżbiety Wasiuczyńskiej, częściowo wykonane techniką linorytu. To dzięki nim sięgnęłam po tę książkę, bo wcześniej Ela pokazywała te, jak je nazwała, SZARUSY na swoim blogu i byłam bardzo ciekawa końcowego efektu. Trochę żałuję, że wydawnictwo nie zdecydowało się na jej pierwotny pomysł, aby były one przede wszystkim szare, jednak Bazylka w wersji kolorowej też bardzo mi się podoba !

Odkryłam przy tej okazji, że mam z nią cos wspólnego. Mianowicie: też nie lubię nosić czapki. Całe życie słyszałam od rozmaitych Mądrych Osób, że powinnam i wreszcie mam na to dobrą odpowiedź: Wygodniej jest nosić we włosach wiatr, deszcz, kwiaty, pióra i liście. Wtedy do głowy wpadają najlepsze pomysły.

Dziękuję Bazylko !!!

Katarzyna Szestak „Mała wiedźma Bazylka” ilustr.: Elżbieta Wasiuczyńska, wyd.: Publicat, Poznań 2024



Skąd się wzięła Polska ?

Skąd się wzięła Polska ?

Zapowiadało się świetnie…

Duet autorski Boguś Janiszewski & Max Skorwider, których znałam już z ich wcześniejszych książek na niełatwe tematy, tym razem powiększył się do rozmiarów trio, dokooptowując do siebie Agnieszkę Jankowiak-Maik znaną jako Babka od histy. Czytałam wcześniej jej „Historię, której nie było” i bardzo spodobała mi się wtedy lekkość stylu i klarowność wywodu. Doceniłam również skrupulatność w konfrontowaniu tego, co przywykło się o wydarzeniach z przeszłości myśleć i mówić, z ustaleniami historyków.

Do tego jeszcze ze wszystkich stron słyszałam i czytałam o „Skąd się wzięła Polska?” bardzo pozytywne opinie*, więc przystąpiłam do lektury z dużymi nadziejami i… no cóż… jednak się nią rozczarowałam 😦

Zarówno w tym, co mogłam przeczytać na jej okładce, jak i w rozmaitych komentarzach w necie podkreślano humor i brak podręcznikowego nadęcia. Babka od histy na swoim facebookowym profilu określiła target tej książki na 9+, więc natychmiast skojarzyła mi się ona z serią „Strrraszna historia”, którą lata temu bardzo lubiły moje córki. Na ten cykl składały się przełożone z angielskiego części serii „Horrrible histories” oraz napisane przez polskich autorów tomiki poświęcone historii Polski. Lekkie, dowcipne, bez zadęcia, ale skupiające się raczej na ciekawostkach historycznych – bez ambicji, żeby stanowić kompendium wiedzy o danym temacie. Stanowiły dobry wstęp i zachętę do tego, żeby zainteresować się nim i sięgnąć po rzeczy poważniejsze.

Skoro tak mi się wtedy podobały i chętnie kupowałam córkom kolejne tomy tej serii – dlaczego rozczarowałam się czytając „Skąd się wzięła Polska?” ? Paradoksalnie – wydaje mi się, że problemem tej książki jest nadmiar humoru, który w takim stężeniu po prostu przestaje być śmieszny – przynajmniej dla mnie.

Nie znaczy to, że jestem przeciwna pisaniu o przeszłości z przymrużeniem oka, ale taki opis wydarzenia, które znajdziemy w każdym podręczniku historii, wydał mi się właśnie śmieszny trochę na siłę: Pod Cedynią to nie była jakaś wielka bitwa. Margrabia Hodon przekroczył Odrę, bo chciał trochę skubnąć Mieszkowej ziemi, a może tylko odebrać to, co uważał za swoje. Polscy wojowie udali, że uciekają, wciągnęli Niemców w pułapkę i urządzili im słowiańską masakrę piłą mechaniczną. Wojskami naszego księcia dowodził jego brat, Czcibor. Po tej aferze obaj panowie, Hodon i Mieszko, musieli tłumaczyć się na dywaniku u cesarza, który ostro się wkurzył. Niemcy zrobili dramę, że ich Polak bije...

Co dzieciakom 9+ mówią podkreślone przeze mnie sformułowania? Jak je zrozumieją?

Chyba właśnie przy bitwie pod Cedynią doszłam do wniosku, że trio autorskie bawiło się przy tworzeniu tej książki zbyt dobrze i w tej świetnej zabawie zapomnieli po prostu, dla kogo ją piszą. Obawiam się, że ten rodzaj humoru docenią dopiero ci, którzy przyswoili już te nudne i nadęte podręczniki. W dodatku w ferworze zabawy Autorzy pozwolili sobie na kilka niefortunnych skrótów myślowych czy też uproszczeń, zapewne zrozumiałych dla znających historię. Jednak dla czytelników z targetu mogą one być bardzo mylące – na przykład stwierdzenie, że w czasach Mieszka chrześcijaństwo było już podzielone – na wschodnie i zachodnie. Bo z jednej strony – faktycznie już tak było. Kościół na wschodzie i na zachodzie niemal od początku rozwijał się odmiennie. Jednak z drugiej – formalnie za datę schizmy wschodniej przyjmuje się rok 1054 czyli moment, kiedy papież Leon IX ekskomunikował Patriarchę Konstantynopola, a więc już zdecydowanie po czasach Mieszka.

Na samym początku książki rzucił mi się w oczy taki passus: Kiedy zaczęła powstawać Polska, dookoła były już inne państwa: na zachodzie Cesarstwo Niemieckie, na południu Czechy i Państwo Madziarów, a na wschodzie Wikingowie właśnie rozkręcali swoje państwo ruskie. Wystarczyłoby nie używać w podkreślonych przeze mnie nazwach wielkich liter i już nie mogłabym się przyczepić do tego, że Cesarstwo Niemieckie powstało dopiero w 1871 roku. Państwo, o które tutaj chodzi nazywane było Świętym Cesarstwem Rzymskim, a nieoficjalny dodatek: Narodu Niemieckiego pojawił się dopiero w XV wieku. Nie istniał również twór państwowy o nazwie: Państwo Madziarów, natomiast Madziarowie stworzyli państwo, które nosiło nazwę Księstwa, a potem Królestwa Węgier.

Na pojawiające się tu i ówdzie żarty nawiązujące do obecnej polityki, które śmieszyć będą czytelników raczej tylko z jednej bańki (z tych dwóch, na które jesteśmy podzieleni), spuśćmy zasłonę milczenia. Myślę, że w tym przypadku mają takie samo znaczenie, jak dowcipy bardziej dla dorosłych w filmach animowanych – młodsza część widowni (tu: czytelników) w ogóle ich nie zauważa.

Wśród uproszczeń, które zauważyłam w tekście, jedno wydaje mi się szczególnie ważne. Na osi czasu kończącej tę książkę, przy dacie 991 lub 992 możemy przeczytać: Mieszko wystawia specjalny dokument, w którym oddaje swoją krainę pod opiekę Stolicy Apostolskiej czyli Kościołowi. Dokument nazywa się „Dagome iudex” i Kościół wciąż ten dokument ma (podkreślenie moje). A przecież cały problem, jaki historycy mają z tym dokumentem, polega na tym że się NIE zachował !!! Agnieszka Jankowiak-Maik tak pisze o tym w „Historii, której nie było”: Jerzy Strzelczyk mówi nawet o „nieszczęsnym dokumencie”, gdyż niemal każde zapisane w nim słowo budzi spory. Brakuje oryginału, a data jego powstania jest niezweryfikowana. Znane są jedynie odpisy pochodzące z XI wieku. Powstało o nim wiele prac naukowych, a mediewiści nie zakończyli jeszcze dyskusji na jego temat. I nieprędko zakończą 😉

Szkoda, że nie miałam takich książek o historii, gdy chodziłam do szkoły! Żeby do kogoś trafić, trzeba mówić jego językiem. Ta ekipa wie, jak trafić do młodzieży – życiowo i bez nadęcia – napisała w blurbie na okładce Anna Stasiak, popularyzatorka wiedzy o słowiańszczyźnie. O ile zgadzam się z: życiowo i bez nadęcia, to jednak nie jestem pewna, czy język autorów jest naprawdę językiem, do którego mogą się przyznać współczesne nastolatki ? Pamiętam, że kiedy sama byłam w tym wieku, bardzo śmieszyli mnie i denerwowali dorośli, którzy próbowali mówić i zachowywać się jak my.

Poza tym – czy naprawdę trzeba mówić do nich ich językiem??? Bo co ? Bo nie zrozumieją inaczej? Dzieciaki w okresie największej chłonności umysłowej, uczące się nie tylko języka ojczystego, ale także obcych, naprawdę są w stanie wiele zrozumieć, jeśli tylko widzą tego sens. W jednej z wielu rozmów, które przeprowadziłam na temat tej publikacji, ktoś użył stwierdzenia, że taki styl pisania, to spuszczenie powietrza z poważnej historii i że ma to swoje zalety. Owszem – często ma, ale (trzymając się tego porównania) jak się tego powietrza spuści za dużo, to zostanie pusta dętka 😉 Dlatego zastanawiam się – co wyniosą z lektury tej książki jej nastoletni czytelnicy? Tylko kabaret czy także jakąś wiedzę oraz chęć, żeby ją poszerzać? Mam nadzieję, że jednak także trochę tego drugiego…

Reasumując: to fajna książka, ale raczej nie dla tej grupy wiekowej, dla której jest (że że użyję modnego obecnie anglicyzmu, mimo że go bardzo nie lubię) dedykowana 😉

* Trudno w tej chwili znaleźć w internecie wzmianki (informacje, recenzje itp.) o książkach wychodzące poza informacje z okładki czy strony wydawnictwa oraz obowiązkowy zachwyt. Staram się, żeby tutaj było inaczej, więc dzielę się wątpliwościami, jakie ta książka we mnie wzbudziła, mimo że… nie, nie mimo że, ale właśnie dlatego, że jest to egzemplarz recenzencki, który otrzymałam od Wydawnictwa Agora dla dzieci.

Dziękuję, bo był to dla mnie powód, żeby sięgnąć do wiedzy z dawno ukończonych studiów 😉

Boguś Janiszewski & Agnieszka Jankowiak-Maik (tekst), Max Skorwider (ilustr.) „Skąd się wzięła Polska?”, wyd.: Agora dla dzieci, Warszawa 2024

Agnieszka Jankowiak-Maik „Historia, której nie było”, wyd.: Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2022