Zapytacie, kim jest Tutu ? No cóż – Tutu to… po prostu Tutu 😉
Śmieszny stworek z wielkimi oczami i długim ogonem, który powstał w wyobraźni Piotra Karskiego i zmaterializował się na kartach tych książek. Tutu to imię, które powtórzy nawet bardzo małe dziecko, a książki o nim są adresowane właśnie do bardzo małych maluszków. Mają solidne, sztywne kartki i zaokrąglone brzegi oraz rozmiar w sam raz dla małych rączek – napisałam tutaj, kiedy stawiałam na półce Małego Pokoju poprzednie dwie książeczki o nim. „Co to? Tutu i dźwięki” jest trzecią z tej serii. I mam nadzieję, że nie ostatnią 😉
Tym razem wspólnie z Tutu zastanawiamy się nad odgłosami, które słyszymy i nad tym, kto je wydaje ?
Łubu – skrzyp
Co to?
Na pewno znacie taką zabawę – jak robi piesek ? A jak kotek ? A jak… (tu wstawcie sobie dowolne cokolwiek, co może wydawać odgłosy) ? Na pewnym etapie rozwoju mowy dzieci uwielbiają się tak bawić.
Ale piesek ze swoim hau-hau, czy kotek, który robi miau-miau, są dla Tutu (i Piotra Karskiego) zbyt oczywiste. Zgadniecie na przykład – co robi wiu-kap ? A co szszu-kop, albo psi-plum?
Odpowiedzi na te (i inne) pytania znajdziecie na sztywnych kartkach tej książki. W dolnym rogu każdej ze stron znajduje się pytanie, a odpowiedź czeka po przełożeniu kartki.
„Co to? Tutu i dźwięki” to książeczka, która znakomicie nadaje się na przedsenny rytuał. Wspólna zabawa w odgadywanie prowadzi nas bowiem… No właśnie: chrr-fiu
Co to?
Wiecie ??? Jeśli nie, to dowiecie się tego od Tutu 😉
Piotr Karski „Co to? Tutu i dźwięki”, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2025
Książka nominowana przeze mniew Małej Edycji Plebiscytu LOKOMOTYWA 2024 !!!
oraz wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2024
„Kończy się czas” to piąta powieść dla młodzieży tej autorki, która ukazała się po polsku, a wśród nich – czwarta verse novel. Na skrzydełku okładki możemy przeczytać, pochodzącą z recenzji w „Die Zeit” opinię: Sarah Crossan kolejny raz udowadnia, że jest mistrzynią tworzenia wielkich opowieści za pomocą niewielu słów. To prawda – autorka ponownie mierzy się tu z bardzo trudnym i ważnym tematem. I znowu robi to w sposób przejmujący.
Kara śmierci.
Czyli temat z naszej perspektywy odległy, bo w Polsce zniesiono ją w 1998 roku, a ostatni wyrok wykonano 10 lat wcześniej. Od lat nie obowiązuje ona też w żadnym kraju europejskim (poza Białorusią). Są na świecie kraje, których prawo ją dopuszcza, ale wprowadziły moratorium na jej wykonywanie. Nadal są jednak takie, w których się ją wykonuje. Także (po latach moratorium) w niektórych stanach USA.
Joe ma siedemnaście lat i od dziesięciu nie widział swojego starszego brata. Kiedy miał siedem lat, w ich domu zadzwonił telefon i okazało się, że Ed został aresztowany pod zarzutem zabójstwa policjanta w Teksasie.
Teksas jest jednym z tych stanów, w którym wykonuje się karę śmierci.
Joe ma siedemnaście lat i jedzie do Teksasu, aby zobaczyć swojego brata po raz ostatni, bo wyznaczono już termin egzekucji. Jedzie sam. Mama zniknęła z jego życia wiele lat temu, siostra pracuje, a ciotka uważa, że powinni zapomnieć o Edzie…
Tu kończą mi się słowa, którymi mogłabym opisać tę książkę…
Cała ta historia sprawia mi ból. Jest w niej przejmująca samotność i bezradność dzieciaka, który stanął wobec wyzwania, wydawać by się mogło, ponad siły. Ale sprostał mu, tylko jak teraz będzie wyglądało jego życie ?
Jest w tej powieści także głęboki cień, jaki kara śmierci i wszystko co wiąże się z jej wykonaniem rzuca na ludzi, którzy są z tym związani. W miejscowości Wakeling, in the middle of nowhere w Teksasie wszyscy są albo pracownikami więzienia (lub ich rodzinami), albo krewnymi więźniów Wakeling Farm, wszyscy są jakoś nią skażeni.
„Kończy się czas” to nie tylko poruszający protest song przeciwko karze śmierci – to także opowieść o dorastaniu, miłości i wybaczeniu. Książka, którą czyta się (jak na jej ilość stron) szybko, ale potem długo nie można przestać o niej myśleć.
P.S. Wszystkie książki tej autorki znajdziecie —>>> tutaj
Sarah Crossan „Kończy się czas” przekł.: Małgorzata Glassenapp, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2024
czyli wydanie rozszerzone tytułu, który 11 lat wcześniej ukazał się w okładce niebieskiej .
Czym, poza kolorem okładek, różnią się te dwa książki ? W wersji żółtej przybyło pięć wysp oraz wstęp o tytule „Isolario. Zmutowane myszy, milczące kanarki, nieznane wyspy”. Autorka rozpoczyna go następująco:
W pewien letni dzień roku 2009, dwa tygodnie po tym, jak w mogunckiej drukarni upewniłam się, że praca nad „Atlasem wysp odległych” – a w każdym razie nad jego pierwszym wydaniem – dobiegła końca, zauważyłam w bibliotece książkę o intrygującym tytule „Isolario”. Zajrzałam do środka i ze zdumieniem odkryłam, że gatunek, który, jak mi się wydawało, stworzyłam i zapoczątkowałam swoim atlasem, istnieje już od dawna: była to bowiem jedna z podręcznych encyklopedii wysp, zwanych po włosku właśnie isolario. Powstawały one w XV i XVI wieku zwłaszcza w Republice Weneckiej – ważnym ośrodku żeglugi morskiej, ale także wczesnego drukarstwa – i dotyczyły wyłącznie wysp: bliskich i dalekich, znanych i nowo odkrywanych, legendarnych i dziwnych, które przybliżano za pomocą map, widoków wybrzeża oraz opisów historycznych i literackich, w tym informacji o położeniu, wielkości, ewentualnych mieliznach i możliwościach lądowania.
Nie zdając sobie z tego sprawy, ożywiłam ten już niemal zapomniany, a przecież wspaniały gatunek literacki, sytuujący się gdzieś pomiędzy atlasem a dziennikiem podróży…
Kartografia powinna w końcu zostać uznana za rodzaj literatury, a sam atlas za gatunek poetycki, nie bez racji nazywano go przecież pierwotnie Theatrum orbis terrarum – „teatrem świata”…
„Atlas wysp odległych” to jedna z tych książek, które pozornie wyglądają jakby były przeznaczone dla dzieci (bo przecież mają dużo obrazków), ale są zdecydowanie dla dorosłych. Jakiś czas temu popełniłam na ich temat artykuł, który ukazał się w piśmie Kontakt. Joanna Rzyska z wydawnictwa „Dwie Siostry” powiedziała mi wtedy: Ciągle spotykamy się z pomyłkami – jednak ten stereotyp działa. Książka z obrazkami ? W wydawnictwie dziecięcym ? To na pewno dla dzieci. Zdarzyło nam się, że bibliotekarze proponowali nam poprowadzenie warsztatów dla dzieci na temat „Atlasu wysp odległych”, bo skoro poprzednio wydałyśmy „Mapy” i one są dla dzieci, to „Atlas” zapewne też.
Pięćdziesiąt (pięć) wysp, na których nigdy nie byłam i nigdy nie będę…
Judith Schalansky wykorzystała formę atlasu geograficznego, żeby opowiadając historie o niemal nikomu nieznanych wyspach stworzyć parabolę świata, zastanowić się nad człowiekiem i nad tym, co wnosi on do miejsca, w którym żyje.
Bo wyspy są przecież tylko małymi kontynentami, kontynenty zaś jedynie bardzo wielkimi wyspami…
„Atlas Wysp Odległych” to pięćdziesiąt pięć opowieści – przypowieści o odległych (przynajmniej z naszej perspektywy), odludnych i niegościnnych skrawkach lądu, z których wyraźnie wynika, że zdecydowanie lepiej jest im bez ludzi. Poprzedza je fascynującym wstęp – esej autorki. Zatytułowany jest „Raj jest wyspą. Piekło też” i opowiada o sensie i bezsensie podróży, iluzji odkrywania świata na jego antypodach oraz o tym, żemapy przy całym swoim obiektywizmie wcale nie oferują odbicia rzeczywistości, lecz jedynie jej śmiałą interpretację.
Odległe wyspy są nieosiągalne w dwojakim sensie. Trudno do nich dotrzeć, trudno do nich przybić (o ile jest to w ogóle możliwe) i nawet, gdy próby kończą się powodzeniem, wytęskniony kraj okazuje się – jakby nie było tego wiadomo wcześniej – pustynny i nieprzydatny.
Dla badaczy każda wyspa jest świętem, prawdziwym laboratorium natury; przedmiotów badań nie trzeba tutaj mozolnie wyszukiwać, rzeczywistość jest uchwytna i policzalna przynajmniej dopóty, dopóki fauna i flora nie zostaną zniszczone przez napływowe zwierzęta albo ludność nie wymrze na skutek przywleczonych chorób.
Na skraju niekończącej się kuli ziemskiej nie ma żadnego dziewiczego, rajskiego ogrodu. A przybywający z daleka ludzie sami stają się potworami, które z takim trudem przepędzili z map, gdy dokonywali odkryć.
Wyspa Samotności, Thule, Possesion, Napuka, Wyspa Zwodnicza czy Amsterdam…
Spośród pięćdziesięciu wysp wymienionych w tej książce znałam wcześniej (w sensie: wiedziałam, że istnieją i jeszcze coś więcej) tylko dwie – Św. Helenę i Wyspę Wielkanocną. Z zaskoczeniem odkryłam także trzecią, której nazwa brzmiała znajomo – Tristan da Cunha. Przypomniał mi się wiersz Mariana Hemara, pierwszy raz przeczytany niemal 30 lat temu w Londynie – podobnie jak wszystkie napisane na emigracji przesiąknięty bolesną tęsknotą do Polski. Poświęcony jest on wydarzeniu, które Judith Schalansky tylko zaznaczyła na osi czasu historii tej wyspy – ewakuacji jej całej, niezbyt licznej ludności z powodu wybuchu wulkanu w latach 1961 – 1963 i ich późniejszemu powrotowi do niewielkiej, skalistej ojczyzny. Podobnie jak dla urodzonej w nieistniejącym już NRD autorki „Atlasu”, także dla Hemara, tytułowa egzotyczna wyspa, której nazwę znał wcześniej ze znaczka pocztowego w klaserze, jest tylko pretekstem – do opowieści o jego własnych smutkach i tęsknotach.
Pamiętam znaczek pocztowy, // Duży błękitny prostokąt, // Kosztował dziesięć centów. // Marzyłem – którędy – dokąd // Droga na taką wyspę ? // Jaka ona szczęśliwa, // Że tak się pięknie nazywa, // Że tak się dźwięcznie nazywa – // „Tristan da Cunha” – jak gdyby // Dźwiękła harfa eolska. // Nie tak zwyczajnie jak u nas – // Galicja… czy Lwów… czy Polska…
W nowym, żółtym wydaniu przybyło jeszcze pięć wysp – Gough, Sentinel Północny, Agalega, Nukulaelae i Midway. Myślę, że nie tylko ja znałam ze słyszenia wyłącznie tę ostatnią, choć spodziewałam się przy jej okazji historii bardziej wojennej, a mniej… Zresztą, przeczytajcie sami. Największe wrażenie zrobiła na mnie opowieść o Sentinelu Północnym. Nie przypuszczałam, że nadal jest na Ziemi wyspa, której ludność konsekwentnie (i skutecznie) broni się przed kontaktem ze światem zewnętrznym. Wyspa, o której mieszkańcach nic nie wiadomo – ani o tym, ilu ich jest, ani jak żyją, ani jakim językiem ze sobą rozmawiają. A opisana przez Judith Schalansky historia misjonarza Johna A. Chau brzmi, jakby wydarzyła się w czasach filmu „Misja”, a nie w roku 2018. Może więc jednak jest tam ten ostatni na kuli ziemskiej dziewiczy rajski ogród ?
Mam nadzieję, że mieszkańcy tej wyspy nie będą więcej niepokojeni przez przedstawicieli zewnętrznych cywilizacji, bo nigdy jeszcze to się dobrze dla wyspiarzy nie skończyło. Ta książka pokazuje to dobitnie.
Judith Schalansky (tekst i ilustr.) „Atlas Wysp Odległych. Pięćdziesiąt pięć wysp, na których nigdy nie byłam i nigdy nie będę”, przekł.: Tomasz Ososiński, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2024 Dziękuję Wydawnictwu Dwie Siostry za egzemplarz recenzencki tej książki 🙂
Judith Schalansky (tekst i ilustr.) „Atlas Wysp Odległych. Pięćdziesiąt wysp, na których nigdy nie byłam i nigdy nie będę”, przekł.: Tomasz Ososiński, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2013
„Złapię cię ! Tutu i pojazdy” była nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: obraz
oraz została wyróżniona Special Mention Bologna Ragazzi Award w kategorii Toddlers !!!
Zapytacie, kim jest Tutu ? No cóż – Tutu to… po prostu Tutu 😉
Śmieszny stworek z wielkimi oczami i długim ogonem, który powstał w wyobraźni Piotra Karskiego i zmaterializował się na kartach tych książek. Tutu to imię, które powtórzy nawet bardzo małe dziecko, a książki o nim adresowane są właśnie do bardzo małych maluszków. Mają solidne, sztywne kartki i zaokrąglone brzegi oraz rozmiar w sam raz dla małych rączek.
Pierwsza z tych książek (zauważona nie tylko w Plebiscycie Lokomotywa, ale także przez jurorów najbardziej prestiżowej w świecie książki dla najmłodszych nagrody Bologna Ragazzi Award) to zwariowana pogoń, którą Tutu odbywa najrozmaitszymi środkami lokomocji. Od hulajnogi do rakiety kosmicznej – można więc określić tę książkę mianem leksykonu pojazdów dla na najmłodszych.
Zapytacie, kogo Tutu gonił i czy w końcu dogonił ? Nie kogo, tylko co – bo to jest pogoń za własnym ogonem 😉 Tak, dogonił, ale była to pogoń długa i obfitująca w akcje których nie powstydziłby się sam Bond. James Bond.
Druga z tych książek ma wymiar, rzec można, egzystencjalny. Tutu staje wobec tytułowego pytania: Kim jesteś ? i próbuje znaleźć na nie odpowiedź porównując się z rozmaitymi zwierzętami. Dochodzi w końcu do wniosku, że jest… po prostu sobą, nikim innym.
Książki o Tutu to świetna propozycja pierwszych lektur malucha. Mają czytelne, nieskomplikowane ilustracje i prostą, ale wciągającą akcja, którą dziecko dość szybko podchwyci i będzie samo dopowiadało to, co znajduje się po drugiej stronie kartki. Obawiam się jedynie tego, że dorośli będą mieli dość Tutu dużo szybciej, niż ma się on szansę znudzić dziecku. Chyba, że pojawi się kolejna książka z jego przygodami… 😉
Piotr Karski „Złapię cię ! Tutu i pojazdy”, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2022
Piotr Karski „Kim jesteś ? Tutu i zwierzęta”, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2022
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2023 w kategorii: komiks !!!
#przyjaźń #zakochanie #mój rok
Pierwszy tom duńskiego cyklu komiksów dla młodszych nastolatków. Drugi ukaże się już za chwilę. Seria o Mirze została dwukrotnie (w 2018 i 2020 roku) uznana za najlepszy duński komiks dla dzieci i młodzieży, a w zeszłym roku otrzymała prestiżową nagrodę Søren Gyldendal Prisen.
Ten tom zawiera w sobie jeden rok z życia wczesnej nastolatki – od Sylwestra do Sylwestra 😉 Nigdzie nie jest powiedziane, ile bohaterka ma lat, ale sądzę, że urodziny, które w tym tomie obchodzi to jej jedenaste (a może dwunaste ?). Mira czuje, że nie jest już dzieckiem i powinna wieść życie odpowiednie do swojego wieku, czyli… ? No właśnie – tego tak do końca nie wie. Może powinna się zakochać ? Albo prowadzić profil na Instagramie ? A może interesować się czymś, co jej kompletnie nie interesuje, ale zajmują się tym jej koleżanki ? Typowe rozterki tego wieku, które dorosłym mogą wydawać się błahe, ale wtedy są NAJWAŻNIEJSZE.
Czy wystarczy schować misia pod łóżko, a zabawki do szafy, żeby pokój stał się mniej dziecinny ? W kim się zakochać i czy jeśli będzie o nim myślała pół godziny dziennie to wystarczy ? Co zrobić, żeby koleżanki uznały ją za równie dorosłą jak one ?
Jak możemy przeczytać na stronie Wydawnictwa Dwie Siostry: Seria o Mirze to pełne humoru i trafnych obserwacji komiksowe opowieści o wielkich marzeniach i małych codziennych katastrofach, o nieobliczalnych rówieśnikach i żenujących dorosłych oraz o różnych kłodach, które życie rzuca człowiekowi pod nogi, tak jakby samo dojrzewanie nie było wystarczająco trudne.
Sabine Lemire & Rasmus Bregnhøi „Mira #1”, przekł.: Edyta Stępkowska, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2023
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2023 w kategorii: Od A do Z !!!
Każdy wie, że Święty Mikołaj wchodzi przez komin. Ale jak on to robi ? Czas rozwikłać jego tajemnicę…
No właśnie – jak i którędy ??? Myślę, że każdy się kiedyś nad tym zastanawiał 😉 A jak on to robi ? Czy w tej książce jest odpowiedź na to ? Musicie sami sprawdzić…
„Tajemnica Świętego Mikołaja” to na mojej półce z książkami świątecznymi kolejna z nurtu, który nazwałam świętomikołajowym, bo chodzi w niej tylko o prezenty, a raczej o sposób, w jaki się one pod choinką znajdują. Jest to także kolejny tytuł, który może być dobrym wstępem do rozmowy o tym, jak to z tym Mikołajem naprawdę jest.
Niezwykły nastój tej książki tworzą ilustracje Jona Klassena. Odnalazł się on znakomicie zarówno w absurdalnym duchu tekstu Maca Barnetta, jak i w świątecznej atmosferze tego jednego w roku dnia, w który rozgrywa się akcja. Zrobił to w stylu bardzo odległym od tego, w jakim są najczęściej tworzone świętomikołajowe tytuły, a który ja określiłabym jako oczowalisty i nachalny. Te ilustracje zdecydowanie takie nie są !
Mnie najbardziej ujęła ta strona, na której rozważana jest kwestia relacji między Świętym Mikołajem a psami w domach, do których przychodzi. Jakbym mojego psa widziała ! 😉
Mac Barnett „Tajemnica Świętego Mikołaja”, ilustr.: Jon Klassen, przekł.: Karolina Iwaszkiewicz, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2023
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: tekst !!!
Kiedy w zeszłym roku pierwszy raz zobaczyłam tę książkę, podeszłam do niej z dużą nieufnością. Był listopad, zbliżały się Święta, a wtedy zawsze jest wysyp nowości, szykowałyśmy się do kolejnej edycji Lokomotywy i miałam masę innych rzeczy do czytania (i zrobienia). Dopiero kiedy została nominowana w kategorii: tekst, poczułam się zobligowana do tego, żeby jednak ją przeczytać.
Powiedzieć, że bardzo mnie zaskoczyła, to nic nie powiedzieć 😉 Zaskoczyła, wciągnęła, zachwyciła i w końcu wzruszyła tak, że się popłakałam. Było już po Świętach, więc obiecałam sobie, że napiszę o niej, jak będą się zbliżały kolejne. Teraz do niej wróciłam, przeczytałam jeszcze raz i wiecie co ? Znowu się nad nią popłakałam..
Myślę, że moje obawy spowodowane były w dużym stopniu przez ilustracje Anke Kuhl, a szczególnie tę, która jest na okładce. Bardziej niż wzruszenia spodziewałam się tam humoru, który śmieszy dorastającą młodzież, ale niekoniecznie mnie – szczególnie w zestawieniu z tematem Bożego Narodzenia. Tymczasem właśnie dzięki tym ilustracjom cała ta historia wybrzmiewa jeszcze mocniej.
Moja mama nie przypuszczała, że będzie miała coś wspólnego z jasełkami poza tym, że zmusi mnie i mojego młodszego brata Charliego, żebyśmy wzięli w nich udział (nie chcieliśmy) i żeby mój ojciec poszedł je obejrzeć (nie chciał). (…) Lecz potem wdepnęła w to wszystko, kiedy pani Armstrong upadła i złamała nogę.
Gdyby nie ta noga pani Armstrong, wszystko byłoby tak, jak co roku. Role w jasełkach dostaliby ci, co zawsze i w ogóle cały spektakl przebiegałby tak samo, jak zwykle. Tymczasem jakoś tak wyszło, że na próbie pojawili się Herdmanowie i wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.
Herdmanowie byli absolutnie najgorszymi dziećmi w historii świata. Kłamali, kradli i palili cygara (nawet dziewczynki), przeklinali, bili mniejsze dzieci, wrzeszczeli na nauczycieli i wzywali imię Boga nadaremno, no i puścili z dymem starą szopę Freda Shoemakera…
… i w dodatku nie wiedzieli nic o Bożym Narodzeniu. Wiedzieli, że to urodziny Jezusa, ale wszystko inne było dla nich nowością – pasterze, mędrcy, gwiazda, stajnia, zatłoczona gospoda.
Choć udział takiej ekipy w jasełkach może się wydawać murowanym przepisem na klapę, to właśnie dzięki nim ta historia świąteczna, co roku ta sama, ze szwędającymi się ludźmi w szlafrokach, prześcieradłach i z ostrymi skrzydłami nabrała szczególnego wymiaru. Dzięki Imogenie, Ralphowi, Gladys i pozostałym Herdmanom wszyscy uczestnicy i widzowie tego spektaklu przypomnieli sobie i zrozumieli, o co w tym wszystkim chodzi i co jest prawdziwym sensem tych świąt.
Kiedy tej nocy wyszliśmy z kościoła, było zimno i pogodnie, pod stopami chrzęścił śnieg, a nad głową świeciły jasne gwiazdy. I pomyślałam o aniele – Gladys, z chudymi nogami, w brudnych tenisówkach wystających spod szaty, która wrzeszczy do nas wszystkich:
– Ej ! Dziecię nam się narodziło !
Już niebawem Adwent i kolejne Boże Narodzenie przed nami. Zanim wpadniemy w doroczne koleiny zakupów, sprzątania i wymyślania prezentów, warto sięgnąć po tę opowieść o absolutnie nietypowych jasełkach i także przypomnieć sobie, czemu w ogóle obchodzimy te święta.
Barbara Robinson „Najlepsze jasełka wszech czasów”, przekł.: Adam Pluszka, ilustr.: Anke Kuhl, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2022
Gdybyśmy mieli w Plebiscycie Lokomotywa kategorię: wznowienie roku, to ta książka byłaby w niej czarnym (nomen omen ! 😉 ) koniem. Klasyka angielskiego humoru w znakomitym przekładzie, zilustrowana… Nie ! To nie są tylko ilustracje, to cała koncepcja wizualna książki – czegoś takiego właśnie szukamy nominując w naszej kategorii: Od A do Z. Wiersze Edwarda Leara mają już ponad 150 lat, natomiast przekład oraz strona wizualna tej edycji – ponad 60 i absolutnie się nie zestarzały. Bo też, prawdę mówiąc – tu nie ma się co zestarzeć, to jest po prostu ponadczasowe !
Nie udało mi się ustalić, ile razy była wznawiana od pierwszej edycji w 1961 roku, ale wiem, że kiedy moje córki były małe, wydało ją wydawnictwo Drzewo Babel. Obecna wersja Dwóch Sióstr różni się od tamtej nieco rozmiarem, jest mniejsza, ale też w twardej oprawie, natomiast z czasów swojego dzieciństwa pamiętam mgliście edycję większą i broszurową.
Pisałam już o tym przy innych okazjach, że kiedy byłam dzieckiem niespecjalnie lubiłam kreskę Bohdana Butenki. Do moich ukochanych książek należały wtedy te ilustrowane przez Bożenę Truchanowską, Jana Marcina Szancera, Antoniego Uniechowskiego czy Marię Orłowską-Gabryś. Z „Dongiem, co ma świecący nos i innymi wierszykami pana Leara” jakoś się wówczas nie spotkałam. Odkryłam tę książkę dopiero jako osoba dorosła i zachwyciłam się nią. Rzadko używam tego określenia, ale tutaj ono pasuje – uważam, że to co Butenko zrobił z tymi wierszami było kongenialne. Czyli: nie tylko dorównujące tekstowi wyjściowemu, ale razem z nim tworzące coś jeszcze znakomitszego. Czarne kartki z białym tekstem czyli odwrócenie tradycyjnego wyglądu książki od razu wciągają czytelnika w absurdalnego ducha tej poezji, a biała kreska Butenki pasuje do purnonsensu Leara jak żadna inna.
Kto to czy co to ? Skąd, gdzie i jak ? Wziął się Akond ze Skwak ?
Kiedy Wydawnictwo Dwie Siostry ogłosiło zapowiedź wznowienia tej książki, ktoś gdzieś zapytał, czy będzie to ten sam przekład co wcześniej ? Nie mogło być inaczej, bo przecież spora część tekstu została wpisana przez Bohdana Butenkę ręcznie, więc nie da się tu bez niego nic zmienić.
Na ostatniej okładce można przeczytać takie słowa: Znajdziecie w niej poetycki absurd i dziecięcą beztroskę, dużo czułości, trochę melancholii – i wielu ekscentrycznych bohaterów. Tytułowy Dong, Akond ze Swak czy tajemnicze Takie coś, które żyło sobie w kraju Dżolibolibo – tak, ekscentryczni to określenie, które najlepiej do nich pasuje 😉
Dalekie są kraje i bliskie są kraje, gdzie Dżamble pędzą życie; zielone głowy mają, niebieskie ręce mają i po morzu pływają w sicie…
Te wiersze to kolejna w moim Mały Pokoju książka bez górnej granicy wieku. Im człowiek starszy, inaczej je rozumie, dostrzega w nich tę zapowiadaną na okładce melancholię. Historia o Dżamblach jest taka najbardziej, przekonałam się o tym, kiedy wróciłam do niej po wielu latach. Jednak w każdym wieku miło jest znać pana Leara 🙂 Niezależnie od tego, ile ma się lat, każdy kto ma choć odrobinę wyobraźni, odnajdzie się w tym świecie. Spróbujcie !!!
Edward Lear „Dong, co ma świecący nos i inne wierszyki pana Leara”, przekł.: Andrzej Nowicki, ilustr.: Bohdan Butenko, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2023
To jest chyba najdłuższy tekst, jaki tutaj umieściłam – mam nadzieję, że ktoś go przeczyta do końca 😉
„Lot jaskółek” to kontynuacja wydanej dwa lata wcześniej „Wojny skowronków”, o której pisałam ––>>> tutaj.
Pierwsza część bardzo mi się podobała, była też nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: przekład. Kiedy zobaczyłam zapowiedź kolejnego tomu, byłam pewna, że i on będzie mocnym kandydatem do nominacji w następnej edycji. Niestety – tym razem bardzo się rozczarowałam, choć sprawiedliwiej będzie, jeśli napiszę, że wzbudził w mnie uczucia mieszane.
W „Wojnie skowronków” zachwycił mnie sposób, w jaki Hilary McKay opisywała pierwszą wojnę światową. Napisałam wówczas: Tę wojnę nazywano potem Wielką, bo jeszcze takiej w historii ludzkości nie było. Pamięć o niej ginie w tej chwili w cieniu następnej, która zaczęła się dwadzieścia lat później i była jeszcze większa, jeszcze bardziej absurdalna i jeszcze straszniejsza. Ale o tym jeszcze bohaterowie tej książki nie wiedzą.
W „Locie jaskółek” McKay powraca do tych samych bohaterów, aby opisać kolejną wojnę, ale zdążyło się już pojawić kolejne pokolenie. Mamy więc dwie bohaterki pierwszoplanowe – mieszkającą w Oxfordzie Kate czyli Katherinę Clarissę Penrose, córkę znanych z poprzedniej części Vanessy i Petera, oraz Ruby Amarylis z Plymouth, córkę Violet. Mamą chrzestną obu dziewczynek jest Clarry.
Ponieważ wspomniałam o tym, że ta książka wzbudziła we mnie uczucia mieszane, zacznę od tego, co mi się w niej podobało. Są to właśnie Kate i Ruby Amarylis, a także ich najbliżsi. Ucieszyłam się, że Peter i Vanessa mają taką fajną, kochającą się rodzinę i że mimo braku wzoru wyniesionego z dzieciństwa, Peter potrafi być dobrym ojcem. Podoba mi się też wątek Clarry i Ruperta, choć tu miałam wątpliwości, czy happy end, który zafundowała im Autorka, nie jest za bardzo harlekinowaty ? Ojciec Clarry i Petera jest w tej części dużo bardziej interesującą postacią, widać, że nieco lepiej (z naciskiem na nieco) odnajduje się w roli dziadka niż ojca. To co działo się w trakcie jego wizyty świątecznej rozśmieszyło mnie – obawiam się jednak, że może to być odbierane jako swego rodzaju bagatelizowanie alkoholizmu. Niemniej – duże brawa dla tłumacza za przekład przeróbek kolęd śpiewanych przez Charliego po bliższym zapoznaniu się z zawartością piersiówki dziadka !!!
Bohaterem pierwszoplanowym „Lotu jaskółek” jest także pies, początkowo bezimienny, i on także ma swój ciekawie poprowadzony wątek. Szczególnie spodobała mi się scena, w której Rupert go znajduje – choć odpowiedniej będzie powiedzieć, że to pies znalazł Ruperta 😉
Na tym kończy się lista rzeczy, które mi się w tej książce podobały i gdyby Autorka na tych wątkach poprzestała, wszystko byłoby w porządku. W „Wojnie skowronków” opisywała wojnę widzianą tylko z jednej strony frontu, w tej – postanowiła pokazać ją z obu jego stron. Nie ma w tym pomyśle nic złego, problemem jest jedynie to, jak to zrobiła.
Dalej będą spoilery, więc tu się żegnamy z tymi, którzy nie mają na nie ochoty.
W „Locie jaskółek” równorzędnymi bohaterami pierwszoplanowymi są, obok dwóch angielskich dziewczynek i ich rodzin (oraz psa), dwaj niemieccy chłopcy – Erik i Hans, obaj z Berlina.Ich ojcowie walczyli na wojnie sprzed dwudziestu lat. Konsekwencje dla obu rodziny były odczuwalne jeszcze długo. Tata Erika po zatruciu gazem bojowym na froncie nigdy nie wrócił do pełni zdrowia. Umarł młodo na dwa miesiące przed narodzinami syna. Tata Hansa też był słabego zdrowia, a jego lewa noga kończyła się za kolanem. Zrobiono mu drewnianą protezę i chodził na niej sztywno, a pracował w urzędzie pocztowym, co miał tę zaletę, że spędzał prawie cały dzień w pozycji siedzącej. Matka Hansa nie pracowała, w odróżnieniu od matki Erika.
Obu chłopców oraz ich rodziny mieszkające w tym samym domu poznajemy w latach trzydziestych. Hans i Erik są rówieśnikami, chodzą razem do szkoły i tym, co ich łączy, poza przyjaźnią jest ich konsekwentna niechęć do wszelkich form, jakie w ich otoczeniu przybiera narodowy socjalizm. Te uczucia podzielają także ich rodziny – z wyjątkiem Lisy, starszej siostry Hansa, która wstąpiła do BDM, ale dość szybko przestało jej się tam podobać. Lisa jednak przedstawiona jest tam jako dziewczyna niespecjalnie myśląca i dość szybko znika na dalszym planie, aby w końcu zginąć. Nawet ich nauczyciel, przekonując chłopców, aby dla dobra swojego i swoich rodzin zapisali się do Hitlerjugend, argumentem: To są nowe Niemcy (…) Otwórzcie oczy. Koniec z bujaniem w obłokach ma w głosie jakiś przeraźliwy smutek.
To są już wszyscy Niemcy, jacy pojawiają się na kartach tej książki w Berlinie w pierwszych latach III Rzeszy. Nie ma nikogo, kto słuchałby z przejęciem i wiarą przemówień Hitlera, kto maszerowałby z wyciągniętą ręką podczas nazistowskich parad, kto w jakikolwiek sposób popierałby NSDAP.
Jest jeszcze Fräulein Trisk – ich żydowska sąsiadka, niezbyt zamożna, samotna staruszka, która w pewnym momencie znika, jakoś tak w 1935 albo 1936 roku. Potem okazuje się, że ukrywa ją mama Erika (i z pomocą rodziny Hansa przechowuje ją do końca wojny).
Naprawdę ?
Zaraz po ustawach norymberskich i jeszcze przed Kristallnacht ?
Ograniczenia prawne w tym okresie dotyczyły małżeństw mieszanych, wykonywania zawodu lekarza czy posiadania majątku i jakoś trudno mi przypuszczać, żeby bardzo dotknęły takiej osoby jak Fräulein Trisk, szczególnie że już wcześniej prawie nie wychodziła z domu. Trudno wtedy jeszcze było przypuszczać, że dojdzie do tego, do czego w końcu doszło.
Mamy więc z jednej strony bohaterów niemieckich stawiających opór nazistom od pierwszych dni po ich dojściu do władzy (w tym jedną Sprawiedliwą Wśród Narodów Świata antycypującą ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej jakieś 6 lat przed konferencją w Wannsee), a z drugiej… no właśnie, nikogo kto miałby twarz i nazwisko. Są jakieś bezimienne nazistowskie zbiry, z którymi biją się gdzieś Hans i Erik, ale generalnie całe dziejące się wówczas zło opisane jest bezosobowo. Na przykład Kristallnacht, tak odebrana przez Erika który przyjechał na przepustkę z wojska dzień czy dwa potem:
Tym razem jednak wszystko wyglądało inaczej. Berlin był niespokojny. Na miejskich placach dochodziło do brutalnych ekscesów, widmo przemocy krążyło nad ulicami. W powietrzu czuć było spaleniznę. Wszędzie leżało potłuczone szkło, pozgarniane na kupki, które przypominały spłachetki brudnego śniegu. Erik patrzył z niedowierzaniem na sterty odłamków przed sklepami i warsztatami Żydów, którzy jeszcze niedawno uważali to miasto za swój dom.(podkreślenia moje)
Czytając to, czułam się trochę jak wtedy, jeszcze w czasach NRD, kiedy zwiedzałam tam jakieś muzeum w zamku, którego nazwy już nie pamiętam. Ekspozycja była bardzo interesująca dopóki nie doszliśmy do lat trzydziestych i czterdziestych. Z tego, co tam było pokazane, można było wywnioskować, że w tej części Niemiec mieszkali WYŁĄCZNIE antyfaszyści, natomiast wszyscy naziści zamieszkiwali tereny ówczesnych Niemiec zachodnich 😉
Hans i Erik pojawili się na stronach tej książki, aby (jak to możemy przeczytać na okładce) pokazać wojnę z bardzo różnych perspektyw. W ich przypadku jest to perspektywa oficerów Luftwaffe i to właśnie jest dla mnie najtrudniejsze do zaakceptowania. Chłopcy znaleźli się w lotnictwie dzięki pomocy wujka jednego z nich, który służył w lotnictwie w czasach, kiedy ich ojcowie byli żołnierzami. O ile jednak tamci dwaj zapamiętali ten okres jak najgorzej, o tyle wuj Karl miał głównie miłe wspomnienia. Dlatego i on, i ich rodzice uznali, że tak będzie dla chłopców lepiej. Jak mówił ojciec jednego z nich: lepiej bujać w przestworzach niż leżeć w błocie.
Jednak ta wojna, która nadchodziła, miała być zupełnie inna i dla osób tak dobrze zorientowanych jak ów wuj Karl powinno to być już wtedy oczywiste. Próbą generalną do niej była wojna domowa w Hiszpanii – szczególnie to, co zaprezentował niemiecki Legion Condor w Guernice w kwietniu 1937 roku. Nasi bohaterowie rozpoczęli służbę w Luftwaffe w styczniu roku następnego, a w 1939 roku byli już oficerami. Kampanię wrześniową Autorka skwitowała jednym zdaniem o tym, że Erik musiał wsiąść do myśliwca i eskortować niemieckie bombowce w czasie nalotów na Polskę. W tej kampanii lotnictwo niemieckie po raz pierwszy nie tylko zrzucało bomby na cele cywilne, ale także ostrzeliwało ludzi na ziemi z karabinów maszynowych. Amerykański dziennikarz Julien Bryan zrobił wtedy wstrząsające zdjęcie dziewczynki rozpaczającej nad ciałem siostry zabitej przez pilota niemieckiego myśliwca podczas kopania ziemniaków…
Potem mamy rok 1940 – wojnę z Francją i bitwę o Anglię, w której Hans i Erik biorą udział, ale Hilary McKay tak to opisuje, że możemy tylko im (a wraz z nimi wszystkim innym niemieckim żołnierzom) współczuć:
Erik po raz pierwszy ujrzał morze w pewien szary sierpniowy poranek. Było to nad kanałem La Manche. Francja znalazła się pod niemiecką okupacją, więc jego dywizjon znów przeniesiono. Stacjonowali teraz w sadzie jabłoniowym niedaleko francuskiego wybrzeża. Zaimprowizowane lądowiska były grząskie, poczty kazano im się spodziewać nie częściej niż raz w miesiącu, a rolnik, do którego należała ziemia, szczerze ich nie znosił, podobnie zresztą jak cała miejscowa ludność. W miasteczku byli oszukiwani i znienawidzeni. Nowo przybyłym opowiadano historię z innego obozu kilka kilometrów dalej, gdzie pewnego ranka znaleziono wartownika z podciętym gardłem…(podkreślenia moje)
Autorka bardzo podkreśla to, że tej wojnie chodzi wyłącznie o zniszczenie francuskiego lotnictwa (…). Nie Francuzów, tylko ich samolotów. I jeszcze lotnisk, hangarów, pasów startowych i zakładów lotniczych (…). I linii zaopatrzenia tych zakładów. Czyli dróg i torów kolejowych. Podobnie w Anglii. Na celowniku Luftwaffe znalazł się teraz RAF, czyli Królewskie Siły Powietrzne. Rozpoczęto naloty na lotniska w południowej Anglii. Zadaniem messerschmittów było zwalczanie brytyjskich myśliwców Hurricane i Spitfire, które zrywały się do obrony kraju. Dochodziło do walk powietrznych, w których jedna niewielka maszyna usiłowała zniszczyć drugą, tłukąc do niej z działek, kręcąc zawijasy pod błękitnym letnim niebem. Czasem pilot rozplątywał te zawijasy i wracał do bazy w jednym kawałku. A czasem pętla się rwała, niebo kołysało, a rudy płomień i czarny dym buchały tam, gdzie ich być nie powinno. Często pojawiał się spadochron, opadający powoli niczym puchata kula dmuchawca, obserwowany w milczącym bezruchu przez ludzi na ziemi. Między wrogami obowiązywał niepisany kodeks honorowy: nigdy nie strzelało się do lotnika na spadochronie. Przez tych kilka minut, zawieszony między niebem a ziemią, mógł się czuć bezpieczny.
Bardzo romantyczna wizja. Niestety, według mojej wiedzy – bardzo odległa od prawdy. I w dodatku zrównująca tych, którzy lecieli zrzucać bomby, z tymi, którzy swojego kraju, swoich domów i bliskich bronili. Jej ukoronowaniem jest scena z brytyjskim lotnikiem którego samolot zestrzelono, ale on sam miał dużo szczęścia i zdołał wylądować ze spadochronem na ich wyboistym lądowisku. Wszyscy go tutaj polubili: na kilka godzin został bohaterem całego obozu, niemalże ich towarzyszem. Częstowali go papierosami, czekoladą i prawdziwym niemieckim piwem. Opowiadał o premierze Churchillu i cholernym Hitlerze i zapewniał ich, że Brytyjczycy nigdy się nie poddadzą.
– Gdybyście się poddali – usłyszał od nich w odpowiedzi – nasze kraje mogłyby ze sobą współpracować.
– Tak, ale nie poddamy się – odparł brytyjski lotnik i pokręcił głową. – No i tak.
Był równie uparty, jak reszta jego rodaków. Po kilku godzinach, wielu uściskach dłoni i życzeniach szczęścia odwieziono go do obozu dla jeńców.(podkreślenia moje)
Tak, wiem, że jeńców brytyjskich Niemcy traktowali inaczej niż polskich i jest to do pewnego stopnia prawdopodobne, choć wniosek, jaki z tej sceny płynie dla młodych czytelników jest taki, że winny wojnie jest niezrozumiały opór Brytyjczyków przed współpracą z Niemcami. Autorka nie wyjaśniła jednak, jak ta współpraca miałaby wyglądać…
Wiele rzeczy w tej historii budzi mój opór, mimo że oddzielnie być może są prawdopodobne. Nasuwają mi się tu słowa biskupa Krasickiego z jego „Wstępu do bajek”:A cóż to jest za bajka? Wszystko to być może! // Prawda, jednakże ja to między bajki włożę.
Nie mam nic przeciwko bajkom, choć wolę kiedy zaczynają się od Dawno, dawno temu, za górami i za lasami… 😉 Jednak jako historyczka nauczona zostałam tego, aby opisywać to, co się zdarzyło, w sposób najbardziej zgodny z tym, co mówią źródła. Mówi się, że historia magistra vitae est. Zastanawiam się, czego ma uczyć taka wygładzona i wypolerowana wersja historii, w której wszyscy są ofiarami, tylko nie wiadomo czyimi ? Jaką lekcję o tym, skąd się biorą totalitaryzmy, wyniosą z tej książki jej czytelnicy ? Czy znajdą w niej odpowiedź na postawione na okładce pytania: Co jest najcenniejsze ? Kto naprawdę jest wrogiem ? Na czym polega odwaga ?
Nie wiem, co jeszcze mogę tu napisać i jak zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się niezawodny Jacek Kaczmarski: I pamiętaj, że dana Ci pamięć – nie kłam sobie, a nikt Ci nie skłamie…
I z tym Was zostawię, jeśli w ogóle doczytaliście aż dotąd.
Hilary McKay „Lot jaskółek”, przekł.: Łukasz Witczak, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2023
Kiedy dowiedziałam się, że ukaże się druga książka o życiu prywatnym uczuć, miałam sporo obaw. Pierwsza – „Co robią uczucia?” – była fantastyczna, bo taka… w sam raz. Miała dokładnie tyle słów, ile było potrzebne i ilustracje doskonale z nimi współgrające. Nie przypadkiem nominowaliśmy ją w kategorii Od A do ZPlebiscytu Blogerów LOKOMOTYWA, w której całkowicie zasłużenie wygrała. W tym roku ukazała się jej kolejna wersja w formie zbioru pocztówek, które można wysłać komuś bliskiemu.
Obawiałam się, że próba kontynuacji może mi tylko ten zachwyt popsuć, ale na szczęście tak nie jest, mimo że słów jest w niej zdecydowanie więcej. Opowiada tym razem nie tylko o ulubionych czynnościach uczuć, ale także o tym, co je łączy, a co dzieli. Słów jest więcej, ale układają się one w pełne uroku historie. Posłuchajcie:
Co roku o tej porze, gdy ciemność wcześnie zapada, Nostalgia zdejmuje z szafy ozdoby na choinkę. Zabawne, jak delikatna i uroczysta jest dla niej ta chwila, kiedy otwiera stare pogniecione pudełko po swoich pierwszych łyżwach. Oddycha głęboko, podnosi kartonowe wieczko. Odgarnia nitki anielskich włosów i bierze w palce kruche figurynki. W srebrzystej bombce odbijają się jej oczy i nos, ale w głębi Nostalgia widzi coś więcej…
Spotykamy tu znajomych z poprzedniej części i warto do niej przy tej okazji sięgnąć, bo punktem wyjścia są często sytuacje stamtąd.
Pojawia się tez kilka uczuć, których tam nie było, w tym dwa dla mnie szczególnie ważne – Bezwartościowość i Upór. To, co mnie ujęło w tej pierwszej, zachowam dla siebie, a ten drugi… No cóż – większość życia upłynęła mi z osobą, która jest kwintesencją tego pojęcia 😉 Nie będę ściemniać – bywa trudno, ale są też chwile, kiedy okazuje się on przydatną cechą.
Bo Upór jest potrzebny. Z nim inni czują się bezpieczniej. Tak, jest okropnie irytujący, gdy nie chce ustąpić w sprawach drobnych i nieważnych. Lecz nic go nie zastąpi, gdy trzeba być nieustępliwym w sprawach ważnych i dużych . Upór pomaga innym, gdy to oni muszą wytrwać w jakiś niemożliwym miejscu. On i jego klej są wówczas na wagę złota. Ale wtedy nikt nie nazywa go uporem – mówią o nim „Determinacja” i „Wytrwałość”.
Sięgnijcie po tę książkę – to cudowna lektura nie tylko na tę porę gdy ciemność wcześnie zapada. Dowiecie się z niej, z kim najlepiej rozumie się Nostalgia, czemu Lęk koleguje się z Ciekawością, a jakiej porze roku najlepiej czuje się Cierpliwość, kiedy Złośliwość jest szczęśliwa i do czego najbardziej lubi wracać Wdzięczność. A kiedy doczytacie do końca, okaże się, że tak naprawdę jest on początkiem i można ją czytać na okrągło. I jeszcze raz, i jeszcze…
Tina Oziewicz „Co lubią uczucia ?”, ilustr.: Aleksandra Zając, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2022
Tina Oziewicz (tekst), Aleksandra Zając (ilustr.), „Komu wyślesz uczucia. Zestaw pocztówek z książki „Co robią uczucia ?” wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2022