Ferment w mieście

Ferment w mieście

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: obraz

oraz nominowana do Nagrody m. st. Warszawy w kategorii: literatura dziecięca (tekst i ilustracje) !!!

Gdyby ktoś zapytał mnie, z jakiego rodzaju jedzenia najtrudniej byłoby mi zrezygnować, odpowiedź byłaby natychmiastowa: z owoców ! No i może z jajek na twardo 😉 Mój rok bardzo wyraźnie dzieli się na sezony owocowe.

Już nie mogę doczekać się truskawek – takich prosto z pola i kupowanych w ilościach łubiankowych. Kupowanych codziennie, aż do momentu, kiedy zaczną się czereśnie, bo wtedy już truskawki mogą przestać dla mnie istnieć. Czereśnie są zdecydowanie moimi ulubionymi owocami. Kiedy już się skończą, z pewnym żalem przerzucam się na śliwki i inne owoce z dużymi pestkami – morele, nektarynki czy brzoskwinie. One oznaczają nieuchronne nadejście jesieni i początek jabłek, które niepodzielnie panują aż do wiosny. Inne owoce sezonowe oczywiście też się gdzieś w tle pojawiają, ale to są, można powiedzieć, pierwszoplanowi aktorzy owocowej części mojej diety.

We wszystkich miejscach, w których mieszkałam, najserdeczniejsze związki łączyły mnie z obsługą pobliskiego warzywniaka, która lepiej ode mnie pamiętała, które jabłka mi ostatnio smakowały 😉 Dlatego „Ferment w mieście” znakomicie trafił w mój gust czytelniczy, łącząc owoce z równie przeze mnie lubianym absurdalnym humorem.

Nominując tę książkę w kategorii: obraz Plebiscytu Lokomotywa uzasadniałyśmy to następująco: Owocowa energia od okładki po ostatnią stronę rozsadza strony i wybucha skrzącym się humorem i absurdem! Dynamiczne ilustracje Marty Ignerskiej, narysowane i nachlapane, buzują radością i energią. Kolory wirują w oczach, a bohaterowie – ożywione owoce – porywają nas w swój świat, sprawiając, że wracamy z tej podróży naszprycowani witaminami i radością. Marty, autorki, przerzucają się pomysłami, skojarzeniami, odniesieniami do naszych czasów i życia – pozwalając czytelnikom zdzierać kolejne warstwy. Jest drapieżnie, buntowniczo, absurdalnie. Chce się krzyknąć: róbmy ferment!

„Ferment w mieście” to kolejna, po charcich i syjamskich wyliczankach, książka autorstwa szefowej Wydawnictwa Hokus-Pokus. Podobnie jak o tamtych, o tej tez można powiedzieć, że powstała właściwie po nic 😉 Nie uczy, nie edukuje… i to właśnie jest w niej najfajniejsze. Jest dla czytelników, w każdym wieku. Jeśli tylko pozwolą sobie oni na kompletnie beztroską zabawę i dadzą się ponieść fantazji – kto wie, dokąd ich to zaprowadzi ?

Posłuchajcie, jak fajnie bawiłyśmy się tym tekstem w gronie jurorek Plebiscytu Lokomotywa przy okazji zeszłorocznego Międzynarodowego Dnia Książki dla Dzieci 🙂

Marta Lipczyńska-Gil (tekst) & Marta Ignerska (ilustr.) „Ferment w mieście”, wyd.: Wydawnictwo Hokus-Pokus, Warszawa 2023

Hajda. Beskid bez kitu

Hajda. Beskid bez kitu

Książka nagrodzona w konkursie „Książka Roku 2023” Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej (książka dla starszych) oraz wyróżniona w kategorii graficznej: książka obrazkowa / autorska !!!

Książka nagrodzona Nagrodą m. st. Warszawy w kategorii: literatura dziecięca (tekst i ilustracje) i nagrodzona !!!

Oraz nominowana do Nagrody Literacka Podróż Hestii !!!

Trzeci tom serii „Beskid bez kitu”, a zarazem czwarta z historii, które się na niego składają. (poprzednie opisałam —>>> tutaj ).

Oraz czwarta, ostatnia opisana w nim pora roku – wiosna.

„Hajda” to część, która ukazała się jako ostatnia, ale chronologicznie, biorąc pod uwagę czas akcji, jest druga. Nie wiem, czy to tylko moje skrzywienie historyczne, ale gdybym miała teraz zachęcać do lektury tego cyklu kogoś, kto go nie zna, zaproponowałabym właśnie taką kolejność – od zimy, przez wiosnę do lata i jesieni. Od czasów przedwojennych do współczesności. Myślę, że tak będzie najłatwiej zrozumieć te miejsca i to, co w nich zostało z przeszłości.

Ludzie w dolinie otoczonej wzgórzami rodzili się i umierali odcięci od reszty świata, ale to oddzielenie nie sprawiało im przykrości, obowiązki i święta gęsto wypełniały im czas. W gęstych i niedostępnych lasach mieszkały zwierzęta i biesy, które czasem dla żartu odwiedzały ludzkie osady, ale wystarczyło postawić kamienny krzyż czy kapliczkę i komunikat był dla nich jasny – nie przekraczały wyznaczonej granicy. Niestety świat pęczniał i grzmiał, i w końcu postanowił przyjść zza lasów do doliny. Przyszedł z wyciągniętą ręką, ale nie w geście powitania, tylko jak złodziej, po żywność, zwierzęta, a czasem nawet życie. Przyniósł wojnę, płacz i pogardę. Na wiele lat w dolinie zapanował strach…

Od wydarzeń opisanych tomie „Beskid bez kitu. Zima” minęło jakieś dwadzieścia lat i znów wracamy do tej samej wsi i tych samych rodzin tam mieszkających. To samo miejsce, ale zupełnie inny świat, przez który przetoczyła się, zakończona jakieś dwa lata temu wojna. Spotykamy znane z poprzedniej części, dorosłe już bohaterki – Nastkę oraz Teklę, która została nauczycielką. Trzecia z nich, Paraska wyjechała przed wojną do Ameryki, przysyła rodzinie listy i pieniądze. Chłopiec, którego widzimy na okładce to Kola, syn Nastki, a tytułowy Hajda to jego pies.

Dlaczego Kola nazwał swojego szczeniaczka akurat tak ? Tego już musicie dowiedzieć się z książki 😉

Kiedy wojna się skończyła i ludzie za górami i lasami świętowali jej odejście, mieszkańcy doliny nieśmiało zaczęli naprawiać zniszczone gospodarstwa. Okazało się jednak, że ta zawierucha, choć okrutna i długa, była jedynie wstępem do tego, co nastało później. Zwykłe reguły wojen, chociaż okrutne, są jednak przejrzyste. Zazwyczaj wiedziano, kim jest wróg i jaki nosi mundur. Teraz jednak było inaczej. Po tej wojnie ludzie, którzy nie wyrównali porachunków, zostali na miejscu. Przychodzili do wsi z różnych stron, mówili różnymi językami, kradli, oszukiwali, trudno było odróżnić człowieka od diabła. Jedni nosili mundury, inni wyglądali jak sąsiedzi. Jedni przychodzili nocą, inni za dnia – i szukali tych, którzy byli przed nimi.

Żadne krzyże i kapliczki nie mogły ich odstraszyć. Demonstrowali siłę jedni przed drugimi i walczyli ze sobą nad głowami mieszkańców. (…) Mimo zakończenia wojny spokój nie przyszedł. (…) Strach przybierał na sile i świat na zawsze przestał być mały i przytulny, Teraz już nikt, nawet dziecko, nie przestraszyłby się zwyczajnego diabła hasającego po beskidzkich łąkach. Ludzie okazali się od niego gorsi.

Temat tego, co działo się zaraz po wojnie w Bieszczadach i Beskidach, był dotąd właściwie nieobecny w literaturze dla młodszych czytelników. Pojawiał się z rzadka w książkach z czasów mojego dzieciństwa, ale wtedy widzieliśmy te wydarzenia raczej oczami żołnierzy walczących pod dowództwem generała Świerczewskiego z (jak to się wówczas określało) bandami UPA. Ludność miejscowa właściwie w tej narracji nie istniała. Dopiero Maria Strzelecka pokazała ten świat z perspektywy tych, którzy tam mieli swoje domy rodzinne i groby przodków.

Przeżywamy z nimi ostatnią wiosnę roku (jak podejrzewam) 1947, w której coroczny niepowstrzymany wybuch życia, pozimowe odrodzenie przyrody przytłumione są atmosferą schyłkowości. Wieś, do niedawna pełna życia, wyludniła się, a ci, którzy w niej jeszcze zostali, wiedzą, że będą zmuszeni do opuszczenia doliny, w której żyli od pokoleń, do pozostawienia nie tylko domów i ziemi, ale całego dobrze znanego im świata.

Autorka zadedykowała tę książkę: Dla wszystkich dzieci, które musiały opuścić swoich przyjaciół, oraz dla zwierząt, które zostały. Początkowo rozumiałam tę dedykację wyłącznie w kontekście historii Koli i Hajdy, która bardzo mnie poruszyła i skojarzyła się z gdyńskim pomnikiem poświęconym pamięci mieszkańców wysiedlonych stamtąd na początku okupacji.

Potem pomyślałam, że Hajda nie był jedynym zwierzęciem, które Autorka miała na myśli. We wszystkich częściach jej cyklu równorzędnymi bohaterami są zwierzęta żyjące dziko. Mają swoje przygody, swoje problemy, swoje uczucia i radości. Ich świat rządzi się własnymi bezlitosnymi prawami, a ścieżki, którymi wędrują, tylko czasem przecinają z ludzkimi.

Życie w górach nadal bardzo mocno związane jest z rytmem natury. Każda pora roku ma tam swoją specyfikę, swój nastrój, a Maria Strzelecka potrafi to niezwykle plastycznie opisać. To nie są oleodrukowe opisy przyrody, które się przeskakiwało czytając lektury szkolne 😉 Tu nie tylko widzimy to, co rośnie, ale także słyszymy wiatr czy deszcz i czujemy zapachy ziemi i roślin. Po prostu – jesteśmy tam.

Wydawnictwo Libra PL sprzedaje wszystkie tomy razem w ozdobnym pudełku – warto je mieć, bo dopiero razem tworzą klucz do zrozumienia Beskidów.

Maria Strzelecka „Hajda. Beskid bez kitu”, wyd.: Libra, Rzeszów 2023

Antosia w bezkresie

Antosia w bezkresie

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: tekst !!!

Książka nagrodzona w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY oraz nagrodzona tytułem Książki Roku 2022 Miesięcznika KSIĄŻKI. Magazyn Literacki, a także laureatka Nagrody im. Ferdynanda Wspaniałego !!!

a także nominowana do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy , do nagrody Literacka Podróż Hestii i do Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego !

oraz wpisana na Listę Honorową IBBY 2024 !!!

Lubicie przygodowe książki podróżnicze? Och, ja kiedyś je uwielbiałam! Wiecie, takie powieści, których bohaterowie przeżywają mrożące krew w żyłach, niebezpieczne przygody i biorą udział w przeróżnych awanturach. Zwiedzają świat, walczą z dzikimi stworami i z podstępnymi wrogami, porywają ich tajfuny, trzęsienia ziemi zasypują w antycznych ruinach i atakują strumienie lawy wypluwane przez rozjuszone wulkany. Zazdrościłam tym bohaterom niezwykłych widoków – zorzy polarnej obserwowanej podczas wypraw na biegun północny czy Drogi Mlecznej podziwianej na nocnym niebie saharyjskiej pustyni. Poznawania egzotycznych indiańskich plemion przemierzających amerykańską prerię czy spotkań z tajemniczymi ludami amazońskiej puszczy…

Z książkami, które ostatnio pisał Marcin Szczygielski, nie było mi specjalnie po drodze. Nie odnajduję się dobrze w takich fantastycznych i magicznych klimatach. Kiedy jednak usłyszałam, że napisał powieść historyczną i to w dodatku osnutą wokół dziejów polskich zesłańców w głąb Związku Sowieckiego w czasie II wojny światowej, wiedziałam, że jest to coś, czym powinnam się zainteresować. O tym, że potrafi on zajmująco pisać o przeszłości, wiedziałam, znając „Arkę czasu” i „Teatr niewidzialnych dzieci”. W dodatku temat losów Polaków, którzy po 17 września 1939 roku znaleźli się pod sowiecką okupacją, jest w literaturze dla czytelników niedorosłych praktycznie nieobecny. Było to w oczywisty sposób zrozumiałe w czasach PRL-u, kiedy cenzura pilnowała, żeby wiedza o tym się do świadomości społecznej nie przedostała, ale te czasy skończyły się już ponad 30 lat temu ! Nielicznymi wyjątkami od tej nieobecności są książki z serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”„Syberyjskie przygody Chmurki”, „Irenka dziewczynka z Wilna” oraz wydany dopiero co „Jurek Poleszuk”.

Kiedy okazało się, że dzięki życzliwości Autora i Wydawnictwa mogę przeczytać tę powieść, jeszcze zanim ukaże się jej wersja papierowa, nie wahałam się ani chwili, mimo że w kolejce czeka na mnie spory stosik książek. Choć niezbyt lubię czytać testy w PDF-ie na ekranie komputera, warto było !!!

„Antosia w bezkresie” to powieść, na jaką od dawna czekałam – wciągająca, zajmująca, dobrze skonstruowana i (co jest dla mnie bardzo ważne) pozostająca w zgodzie w faktami i realiami historycznymi*. Czytałam wcześniej wiele wspomnień zesłańców w tego okresu i w losach Antosi nic mnie nie zaskoczyło in minus, nic nie wydało mi się sztuczne czy wydumane. W dodatku książka kończy się tak, że Autor musi napisać ciąg dalszy, a wiem, że w jego zamierzeniach ma być to pierwsza część trylogii.

Antosia czyli Antonina Rossińska urodziła się 3 kwietnia 1931 roku w Brantówce nad Lwą, majątku jej rodziny na Kresach II RP. Był o trochę ponad miesiąc starsza od Hany Brady, bohaterki „Walizki Hany” oraz od mojej Mamy. Jej losy są więc mi szczególnie bliskie, choć naznaczone wojną w inny sposób niż ten, który tak dobrze znałam ze wspomnień Rodziców.

Przekonałam się już, że człowiek najbardziej ceni to, co utraci. Brantówka, moi rodzice, Lwów, Sarny, pikniki, kuligi, polowania – wszystko przepadło. I to – obawiam się – na zawsze. Bo nawet gdyby jakimś cudem udało mi się tam wrócić, nic nie byłoby takie samo, bo ja nie jestem już ta sama. Nie po tym, czego doświadczyłam, co przeżyłam przez te ostatnie dwadzieścia pięć miesięcy.

Tamten świat się roztrzaskał we wrześniu. Wcale nie pierwszego, gdy Niemcy zaatakowali Polskę. Oczywiście było to przerażające. Ojciec w pięknym mundurze wyruszył na front, czuliśmy przerażenie, ale to były mimo wszystko sprawy dość dalekie. Przynajmniej dla mnie. Katastrofa, tak, ale oglądana z bezpiecznej odległości. Nie docierały do nas odgłosy bombardowań i walk, a mama pilnowała, żebym nie słuchała radia. Dla nas w Brantówce końcem świata był 17 września 1939 roku, gdy na Polskę napadli Rosjanie…

Nie dowiemy się z tej książki, jakie były dalsze losy jej Taty w pięknym mundurze, bo nie dowiedziały o tym z Mamą, zanim wiosną 1940 zostały zapakowane do wagonu i długim pociągiem wywiezione w nieznane. Nie będę zdradzać, co było potem, żeby nie odbierać przyjemności z lektury, ale zanim ją zaczniecie, przyjrzyjcie się uważnie okładce. Jej autorem jest także Marcin Szczygielski. Na pierwszy rzut oka piękna i wręcz sielankowa, a jej groza ujawnia się dopiero po chwili. To także alegoria nieludzkiej ziemi, na której toczy się akcja powieści – nie raz, gdzieś pomiędzy tragicznymi wydarzeniami bohaterce wyrywa się zachwyt nad tym pięknem tego co ją otacza – bezkresnym krajobrazami, niebem pełnym gwiazd. Im piękniej jest dookoła, tym boleśniejszym dysonansem jest to, co dzieje się z ludźmi tam żyjącymi…

Krystaliczne powietrze pachniało krzemieniem i żywicą, nasze oddechy ulatywały obłokami pary, a stukot rozsuwanych drzwi wagonów się niósł daleko, daleko, by po chwili wrócić kaskadą metalicznych ech – tak opowiada Antosia o pierwszym postoju na Uralu. Krajobraz się wydawał przytłaczający i posępny. Lecz wtem zza chmury wyjrzało słońce, a wtedy cała ta bezkresna ołowianoszara przestrzeń zalśniła i eksplodowała kolorami. Było to niesamowite przeżycie! Ośnieżone szczyty gór się roziskrzyły jak obsypane tłuczonym szkłem. Nitki płynących ciemnymi zboczami potoków zalśniły srebrem. Rozświetliły się opalowo uwięzione między szczytami obłoki i pasma snujących się w dolinach mgieł. Smutne szarości i beże ziemi rozbłysły kalejdoskopem zieleni, błękitów, żółci i rdzy…

Niestety, na tej pięknej ziemi nikt nie jest szczęśliwy – nie tylko wyrwani ze swojego dotychczasowego życia zesłańcy, ale także ci, którzy tam żyją od pokoleń. Wszyscy oni uwięzieni się w kleszczach okrutnego i nieludzkiego systemu, który nie dba nawet o swoich szczerych wyznawców. Skonfrontowani z nim ludzie zachowują się różnie, ale nie ma tu żadnych reguł zależnych na przykład od pochodzenia. W każdej grupie, z którą spotyka się Antosia, są i ci dobrzy, odważni i uczciwi, i tacy, którzy myślą przede wszystkim o sobie i o siebie dbają. Niestety często przekonuje się ona także, że pozory mylą, a dobro (i zło) może przyjść z zupełnie niespodziewanej strony.

Myślałam sobie: „Ach, jakiż to pech urodzić się w Polsce! U nas nic a nic się nie dzieje! Ani zorzy polarnej, ani lekkiego choćby trzęsienia ziemi czy najmniejszej nawet trąby powietrznej! Wszystko takie nudne, takie zwyczajne, bezpieczne. Takie cywilizowane…”.

No, dobrze. To prawda, że niekiedy zdarzały się u nas straszne, emocjonujące rzeczy – choćby ataki wilków czy niedźwiedzi. Bywały też w naszej historii wstrząsające wydarzenia – na przykład ostatnia Wielka Wojna, dzięki której odzyskaliśmy niepodległość. Ale to było tak strasznie dawno temu! Ponad dwadzieścia lat!

Zwierzyłam się kiedyś mamie z tych moich zmartwień. Roześmiała się, a potem powiedziała: – Oj, lepiej ty się módl, kochanie, żeby nie przyszło ci żyć w ciekawych czasach.

Odparłam, że o niczym bardziej nie marzę! A los najwidoczniej postanowił ze mnie zakpić i spełnił to moje marzenie. Ciekawe czasy nadeszły. Wywróciły moje życie do góry nogami, a potem porwały mnie niczym listek na drugi koniec świata. I wiecie, co wam powiem? Bardzo szybko się przekonałam, że katastrofy tylko wtedy wydają się atrakcyjne, gdy się nie bierze w nich osobiście udziału. A o mrożących krew w żyłach przygodach przyjemnie tylko czyta się w książkach…

„Antosia w bezkresie” jest powieścią historyczną, ale czytając ją nie da się uciec od współczesnych skojarzeń. Ciekawe czasy znowu nadeszły – na szczęście dla nas (jeszcze ?) nie do Polski, ale wojna toczy się niepokojąco blisko i coraz bardziej nas dotyczy. Kiedy słucham doniesień z Ukrainy, dostrzegam z przerażeniem, że co prawda nastąpił ogromny postęp techniczny w rozwoju broni, którą można zabijać ludzi, ale w mentalność i logika władzy, która wysyła te wojska, nie zmieniła się ani o jotę. Kiedy słucham doniesień z Ukrainy, zbyt często mam wrażenie, że przeniosłam się w czasie 80 lat wstecz…

Jacek Kaczmarski śpiewał: I pamiętaj – że dana Ci pamięć / nie kłam sobie – a nikt Ci nie skłamie. Łatwiej jest uwierzyć w propagandę, jeśli się nie wie, że wszystko to już było. „Antosia w bezkresie” to książka, która pomoże wiedzieć i rozumieć – i przeszłość, i teraźniejszość.

* Jedyną (jak mi się wydaje) niezgodnością z realiami, którą zauważyłam (i to dopiero na stronie 272 😉 ) jest to, że Antosia dostaje paczkę od swojej niani Cesi z Brantówki, wraz z listem, z którego wynika, że została wysłana już spod okupacji niemieckiej. Mam tu wątpliwość – jak ta paczka przewędrowała nad linią frontu ?

Dalsze losy Antosi znajdziecie w książce „Zbójeckie nasienie”, o której przeczytacie —>>> tutaj

Marcin Szczygielski „Antosia w bezkresie”, wyd.: Instytut Wydawniczy Latarnik 2022

Dwa słowa

Dwa słowa

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: Od A do Z !!!

Książka wyróżniona w konkursie Książka Roku IBBY w kategorii graficznej oraz nagrodzona Nagrodą Literacką m.st. Warszawy w kategorii literatury dziecięcej  !!!

W starym pożółkłym Słowniku z przeszklonej biblioteczki płynęło słownikowe życie. Słownik – jak to słownik – podzielony był na hasła, czyli wyrazy, które ktoś postanowił wyjaśnić innym ludziom. Ułożone alfabetycznie, stały w równych kolumnach, przez co przypominały poprzecinane ulicami kwartały wielkiego miasta. Można by je też porównać do gładko przystrzyżonych trawników ogrodu w stylu francuskim, z biegnącą przez środek alejką główną, albo do ciągnących się aż po horyzont poletek ryżowych na Nizinie Chińskiej.

„Dwa słowa” to powieść z akcją w słowniku. Tak, takim papierowym, zwyczajnym, a nie na ekranie komputera czy smartfona. Czytając ją uświadomiłam sobie, że dla czytelników, do których jest adresowana, jest to zabieg podwójnie oryginalny – oni już takich słowników w zasadzie nie znają, przeszklone biblioteczki też są coraz rzadsze. Ja należę do być może ostatniego pokolenia, które ma wspomnienia z nimi związane. Uwielbiałam sięgać po „Słownik wyrazów obcych” Kopalińskiego, otwierać na przypadkowej stronie i czytać to, co mi tam akurat przypadek podsunął. A kiedy pojawił się jego „Słownik mitów i tradycji kultury” to już w ogóle była uczta ! Z całym szacunkiem – Wikipedia, mimo że łatwiejsza w obsłudze i bardziej dostępna, nie ma tego uroku.

Oldskulowość tej książki podkreślają dodatkowo ilustracje Dominiki Czerniak – Chojnackiej. Pozornie niezbyt starannie nabazgrane, a miejscami jakby wyklejane z (także już odchodzącego w niebyt i zapomnienie) papieru gazetowego z czarnym drukiem. Oprócz bieli tła i czerni liter jedynym kolorem, jaki się na nich pojawia, jest żółty. Okazuje się jednak, że tak ograniczone środki pozwalają na swobodne wyrażenie bardzo wielu treści i sensów.

Na stronie siódmej mieszkało wydrukowane grubą czcionką słowo Bóg, a kilka stron dalej – tej samej wielkości słowo Człowiek. Bóg i Człowiek wpadli kiedyś na siebie podczas wieczornej przechadzki między hasłami na literę C, a dokładnie przy słowie Czas…

Tak zaczyna się ta historia, a to, dokąd nas doprowadzi, jest wyłącznie kwestią naszej wyobraźni. „Dwa słowa” to książka nie tylko z otwartym zakończeniem (co, jak się dowiedziałam z recenzji Małej czcionki, nie wszystkim się podoba) – ona jest, można powiedzieć, otwarta na przestrzał. Każde jej zdanie, każdy akapit mogą być rozmaicie rozumiane i prowadzić w różne strony. Tylko od czytelnika zależy, jaki kierunek interpretacyjny wybierze. Można ją czytać (i to się nasuwa jako pierwsze) teologicznie, zastanawiając się nad naturą Boga i Człowieka. Ale nie trzeba – to, że jednym z jej bohaterów jest Bóg, wcale tego nie narzuca.

Jest w niej przestrzeń na rozważania nad naturą języka i zmieniającymi się znaczeniami słów. Każde ze słów, które się na drodze bohaterów pojawia, też otwiera wiele możliwych kierunków, w których mogą powędrować myśli czytelnika.

Zastanawiałam się, dla kogo jest ta książka i z pierwszej mojej myśli (że dla wszystkich) wykluł się pomysł, że świetnie się nadaje na wakacyjną, wspólną lekturę dla całej rodziny. Długie letnie wieczory, bez perspektywy rannego pospiesznego wstawania to wymarzony czas, żeby sobie te historie poczytać, porozmawiać o nich i zobaczyć, dokąd nas to zaprowadzi. Wydaje mi się, że jeśli zrobimy to bez żadnych wcześniejszych założeń i planów, z pełną otwartością na wyobraźnię dzieci, możemy dojść w bardzo ciekawe miejsca…

Najciekawsze jest w niej to, że niczego nie narzuca. Myślę, że kiedy wrócę do niej za jakiś czas, mogę się bardzo zdziwić, dokąd mnie tym razem zaprowadzi – jakie skojarzenia wywoła, do jakich wspomnień się odwoła i co dzięki niej odkryję ?

Anna Taraska „Dwa słowa”, ilustr.: Dominika Czerniak – Chojnacka, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2022

Tkaczka chmur

Tkaczka chmur

Książka nominowana i nagrodzona w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: Od A do Z !!!

Oraz wpisana na pokonkursową Listę BIS Polskiej Sekcji IBBY i NAGRODZONA Nagrodą literacką m.st. Warszawy !!!

A także nominowana do szwedzkiej PUBLISHINGPRISET 2023 !!!

Śmierć – oj, nie lubimy tego słowa.

Jest szorstkie. Zgrzytliwe. Krótkie jest jak chwila między czymś, co było zawsze i co znaliśmy, a tym, co się nagle zjawia – zupełnie nowe i inne. Jak szybki wdech, po którym przychodzi długi, trwający miesiące i lata wydech… Za tym słowem wędruje nieprzyjemna, głucha cisza.

Śmierć mamy na wiele sposobów zrytualizowaną i sformalizowaną. W religii, w kulturze. I – w obecnych czasach – jest ona bardzo, bardzo odległa od naszej codzienności. Jesteśmy od niej oddzieleni, odgrodzeni. A przecież – poza narodzinami – jest jedynym co łączy wszystkie żyjące istoty. Nosimy ją w sobie – napisała Katarzyna Jackowska-Enemuo na stronie projektu Nieuchronne nam się zdarzy, którego częścią jest ta książka.

Śmierć jest tematem, od którego uciekamy i staramy się chronić przed nim dzieci. Ale przecież tak zupełnie uchronić ich się przed tym nie da. Nie możemy przewidzieć wszystkiego, co się zdarzy. I chyba zaczynamy to rozumieć, bo pojawia się coraz więcej książek dla niedorosłych, w których ten temat jest obecny. Wśród nominacji w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA znalazły się w tym roku aż cztery – oprócz „Tkaczki chmur” także „Stan splątania” , „Jestem życie / Jestem śmierć” i „Tyle miłości nie może umrzeć” .

Już się nam opowieść przędzie, / Co ma być, to właśnie będzie. / A co będzie, to ma być, / Już się przędzie losu nić.

Spośród wszystkich możliwych śmierci, najtrudniejsza do ogarnięcia jest sytuacja kiedy umiera dziecko. Wydaje nam się, że to zaburza naturalny porządek rzeczy, bo życie powinno trwać aż do starości. A przecież nie zawsze to było takie oczywiste.

Na cmentarzu w podwarszawskiej miejscowości, wśród innych grobów rodzinnych odwiedzam też taki, w którym pochowani są moi pradziadkowie. Oboje umarli w wieku słusznym, ale wraz z nim w tym grobie leży także dwóje z siedmiorga ich dzieci, córka i syn którzy nie dożyli dorosłości. Pochowane są tam także ich zmarłe w dzieciństwie wnuki, bo każde z ich dorosłych dzieci straciło jedno własne. To wszystko miało miejsce mniej niż 100 lat temu, już w XX wieku. Teraz śmiertelność w dzieciństwie jest dużo mniejsza, ale jednak przydarzyło się to Naomi – córce Katarzyny Jackowskiej-Enemuo.

Ta opowieść powstała tuż po śmierci mojej córki. Patrzyłam na jej znajomych i przyjaciół, tych niedużych, dziesięcioletnich, i widziałam, że stoją oko w oko z niepojętym, tak samo jak my wszyscy. Uświadomiłam sobie wtedy, że nie znam żadnej, ale to żadnej historii dla dzieci, która opowiadałaby o śmierci. I o tym, co się dzieje z nami, kiedy zostajemy tutaj po śmierci kogoś bliskiego. Opowieści, w której śmierć byłaby nieuchronnym, choć wcale nie tragicznym zakończeniem. Pomyślałam: A co z dziećmi jeszcze młodszymi, które pojmują świat zupełnie nieintelektualnie ?

Trudno rozmawiać z dziećmi o nieuchronności, śmierci, chorobie, o tym, co wydaje się niesprawiedliwe i zupełnie bez sensu. Trudno rozmawiać z nimi o tym, co dzieje się z człowiekiem, który musi zmierzyć się z takim doświadczeniem. O tym, że zakończenia naszych historii są bardzo różne i nie zawsze jak z bajki. O emocjach, tych najtrudniejszych, które przecież są naturalne – napisała w posłowiu do „Tkaczki chmur”

Jest w tej historii dziewczynka, jest jej brat i są Zorze – takie słowiańskie Mojry albo Parki.

W pałacu Słońca, na samiuśkim końcu świata, mieszkają trzy siostry, trzy Zorze. Pierwsza z nich to Zorza Poranna, co włosy ma płomieniste i purpurową suknię. Druga z nich – Zorza Południowa, warkocze ma złote. Trzecia, najstarsza – Zorza Północna, włosy ma srebrzyste, a oczy ciemne jak noc.

Trzy Zorze ze słonecznego światła przędą nici losu i strzegą ich. Twojej, mojej, waszych… Zorza Poranna przędzie nić, Południowa dba o to, by się nić nie poplątała, by biegła jak trzeba. A Północna w odpowiednim momencie, właśnie wtedy, kiedy trzeba – tę nić przecina – bo nić losu nie ma końca, a bez końca nikt nie może żyć na świecie.

I kiedy rodzi się dziecko, trzy Zorze przychodzą i przędą nić jego życia, i troskliwie ją układają. I każdemu dziecku dają jakiś dar.

Jest w tej historii choroba i wyprawa po środek, który ma ją wyleczyć. W innych baśniach, tych które znałam wcześniej, trud Braciszka zostałby wynagrodzony wyzdrowieniem Siostrzyczki, jednak ta kończy się inaczej. Czy to znaczy, że kończy się źle ?

„Tkaczka chmur” to opowieść o żałobie oraz o towarzyszących jej: smutku, złości i zwątpieniu, ale także o tym, że należy znaleźć w sobie zaufanie do losu i zgodę na to, aby zdarzyło się to, co ma być. Nawet jeżeli wydaje nam się, że bardzo tego nie chcemy…

Złota losu nić ze słońca, / Nitka, która nie ma końca. / Już się nam opowieść tka, / I kończymy – raz i dwa!

„Tkaczkę chmur” przepięknie zilustrowała Marianna Sztyma. Jest w tych obrazach coś takiego, że nie mogę się na nie napatrzeć i za każdym razem znajduję w nich coś nowego. Katarzyna Jackowska-Enemuo powiedziała o nich: Gdy zobaczyłam te obrazy, pomyślałam, jaką niesamowitą wrażliwość ma Marianna. Bo to nie są po prostu ilustracje, to jest cała spójna opowieść. A nie znałyśmy się wcześniej, nie rozmawiałyśmy dużo. (…) Jedyną rzeczą, o którą poprosiłam Mariannę, była zmiana koloru nitki, która jest osnową obrazową całej książki – biegnie przez wszystkie ilustracje. Na początku była błękitna. Wyglądało to bardzo pięknie, ale coś mi się nie zgadzało. Powiedziałam do Marianny: „Słuchaj, ona wygląda jak woda. Jak łza. Ja bym chciała złotą, da się?”. A Marianna mówi: „Zobaczymy”. I zrobiła mi złotą.

Ta niesamowita spójność tekstu i obrazu zdecydowała o tym, że „Tkaczka chmur” została nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: Od A do Z, która jest przeznaczona właśnie dla takich książek totalnych – dopracowanych i dogranych w najdrobniejszych szczegółach. Docenili ją także głosujący internauci. W tym przypadku vox populi spotkał się także ze zdaniem fachowców 😉 bo właśnie te ilustracje znajdą się na Wystawie Ilustratorów podczas Bologna Children’s Book Fair – największego wydarzenia związanego z książką dla młodych czytelników (przynajmniej w naszej części świata). O udział w tej wystawie ubiegało się w tym roku 3873 ilustratorów z całego świata, a zaproszono do niej 78 artystów, w tym dwie Polki – Alę Florę i Mariannę Sztymę. Gratulacje !!!

Warto dodać jeszcze, że książka zawiera nie tylko posłowie Autorki, w którym dzieli się ona doświadczeniem w rozmawianiu z dziećmi o tej baśni, ale także nuty piosenek znajdujących się w jej tekście. Innych piosenek w wykonaniu Katarzyny Jackowskiej-Enemuo, które powstały dla projektu Nieuchronne nam się zdarzy, można posłuchać na jego stronie —>>> tutaj

Jest to także wśród naszych nominacji druga (obok „Stanu splatania”) książka, której autorka związana jest z bardzo ciekawą inicjatywą pod nazwą Instytut Dobrej Śmierci.

Katarzyna Jackowska-Enemuo „Tkaczka chmur”, ilustr.: Marianna Sztyma, wyd.: Albus, Poznań 2021

Katarzyna Jackowska – Enemuo była bohaterką audycji Magdy Mikołajczuk „Po drugiej stronie lustra” – rozmowa dotyczyła nie tylko „Tkaczki chmur” —>>> tędy proszę jeśli chcecie posłuchać 🙂