Dong, co ma świecący nos i inne wierszyki Pana Leara

Dong, co ma świecący nos i inne wierszyki Pana Leara

Gdybyśmy mieli w Plebiscycie Lokomotywa kategorię: wznowienie roku, to ta książka byłaby w niej czarnym (nomen omen ! 😉 ) koniem. Klasyka angielskiego humoru w znakomitym przekładzie, zilustrowana… Nie ! To nie są tylko ilustracje, to cała koncepcja wizualna książki – czegoś takiego właśnie szukamy nominując w naszej kategorii: Od A do Z. Wiersze Edwarda Leara mają już ponad 150 lat, natomiast przekład oraz strona wizualna tej edycji – ponad 60 i absolutnie się nie zestarzały. Bo też, prawdę mówiąc – tu nie ma się co zestarzeć, to jest po prostu ponadczasowe !

Nie udało mi się ustalić, ile razy była wznawiana od pierwszego wydania w 1961 roku, ale wiem, że kiedy moje córki były małe, wydało ją wydawnictwo Drzewo Babel. Obecna wersja Dwóch Sióstr różni się od tamtej nieco rozmiarem, jest mniejsza, ale też w twardej oprawie, natomiast z czasów swojego dzieciństwa pamiętam mgliście edycję większą i broszurową.

Pisałam już o tym przy innych okazjach, że kiedy byłam dzieckiem niespecjalnie lubiłam kreskę Bohdana Butenki. Do moich ukochanych książek należały wtedy te ilustrowane przez Bożenę Truchanowską, Jana Marcina Szancera, Antoniego Uniechowskiego czy Marię Orłowską-Gabryś. Z „Dongiem, co ma świecący nos i innymi wierszykami pana Leara” jakoś się wtedy nie spotkałam. Odkryłam tę książkę dopiero jako osoba dorosła i wtedy mnie ona zachwyciła. Rzadko używam tego określenia, ale tutaj ono pasuje – uważam, że to co Butenko zrobił z tymi wierszami było kongenialne. Czyli: nie tylko dorównujące tekstowi wyjściowemu, ale razem z nim tworzące coś jeszcze znakomitszego. Czarne kartki z białym tekstem czyli odwrócenie tradycyjnego wyglądu książki od razu wciągają czytelnika w absurdalnego ducha tej poezji, a biała kreska Butenki pasuje do purnonsensu Leara jak żadna inna.

Kto to czy co to ? Skąd, gdzie i jak ? Wziął się Akond ze Skwak ?

Kiedy Wydawnictwo Dwie Siostry ogłosiło zapowiedź wznowienia tej książki, ktoś gdzieś zapytał, czy będzie to ten sam przekład co wcześniej ? Nie mogło być inaczej, bo przecież spora część tekstu została wpisana przez Bohdana Butenkę ręcznie, więc nie da się tu bez niego nic zmienić.

Na ostatniej okładce można przeczytać takie słowa: Znajdziecie w niej poetycki absurd i dziecięcą beztroskę, dużo czułości, trochę melancholii – i wielu ekscentrycznych bohaterów. Tytułowy Dong, Akond ze Swak czy tajemnicze Takie coś, które żyło sobie w kraju Dżolibolibo – tak, ekscentryczni to określenie, które najlepiej do nich pasuje 😉

Dalekie są kraje i bliskie są kraje, gdzie Dżamble pędzą życie; zielone głowy mają, niebieskie ręce mają i po morzu pływają w sicie…

Te wiersze to kolejna w moim Mały Pokoju książka bez górnej granicy wieku. Im człowiek starszy, inaczej je rozumie, dostrzega w nich tę zapowiadaną na okładce melancholię. Historia o Dżamblach jest taka najbardziej, przekonałam się o tym, kiedy wróciłam do niej po wielu latach. Jednak w każdym wieku miło jest znać pana Leara 🙂 Niezależnie od tego, ile ma się lat, każdy kto ma choć odrobinę wyobraźni, odnajdzie się w tym świecie. Spróbujcie !!!

Edward Lear „Dong, co ma świecący nos i inne wierszyki pana Leara”, przekł.: Andrzej Nowicki, ilustr.: Bohdan Butenko, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2023

Mika i Wyjec; Mika i Bulgot; Mika i Chłodek

Mika i Wyjec; Mika i Bulgot; Mika i Chłodek

Czyli seria Arcygroźne Domostwory 🙂

„Mika i Bulgot” była nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: komiks !!!

Seria Arcygroźne Domostwory adresowana jest do najmłodszych czytelników – takich jak jej bohaterka Mika, która na oko ma jakieś dwa, góra trzy lata. W pierwszej części widzimy ją, jak odkrywa sposób na opuszczenie łóżeczka ze szczebelkami, co staje się początkiem jej pierwszej wielkiej przygody. W swojej tygryskowej piżamce wyrusza samodzielnie eksplorować świat. Jako że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku, ta część świata, od której zaczyna to jej własny dom.

Świat za progiem własnego pokoju jest pełen niespodzianek i dziwnych, arcygroźnych domostworów. Czasem huczą i wsysają wszystko wokół, niekiedy zieją chłodem albo przeżuwają i ciumkają godzinami to, co wpadnie im do paszczy. Warczą, buczą i hurgocą po całym mieszkaniu…

Wszystkie trzy części tego cyklu to komiksy – historie opowiedziane obrazami z niewielką ilością tekstu, a znaczącą jego część stanowią onomatopeje 😉 To nie są typowe książki do czytania dzieciom, natomiast znakomicie nadają się do wspólnego oglądania i rozmawiania o tym, co się w nich dzieje, co robi Mika, a co Domostwory i dlaczego wszystko kończy się tak, jak się kończy.

Nie będę spoilerować, nie ujawnię, kim są tajemniczy: Wyjec, Bulgot i Chłodek, wymyśleni przez Agatę Loth-Ignaciuk, a zwizualizowani przez Berenikę Kołomycką. Myślę, że się sami tego domyślacie 😉

Mika jest dzielną dziewczynką, nieprzypadkowo nosi tygryskowy kombinezon. Napotkawszy podczas swoich wędrówek owe Domostwory, nie ucieka przed nimi do rodziców, tylko dzielnie stawia im czoła. Nie może przecież zostawić przyjaciół: Żaby i Robaka na ich pastwę. I choć Rodzice nie są zachwyceni skutkami tych starć, myślę, że dobrze jej to wróży na przyszłość.

Dobrze rokuje też sposób, w jaki na te przygody reagują właśnie Rodzice. Patrząc z bardziej tradycyjnego punktu widzenia można by uznać te książki za niepedagogiczne, bo nie ma w nich żadnego morału, żadnej nauki do wyniesienia, no i oczywiście żadnej kary 😉

Myślę, że najważniejszą naukę z tych przygód wynoszą właśnie Rodzice Miki. Brzmi ona następująco: żaden hałas towarzyszący dziecięcej zabawie nie brzmi tak groźnie jak cisza. Po cichu dzieci psocą najbardziej 😉

Berenika Kołomycka & Agata Loth-Ignaciuk „Mika i Wyjec”, wyd.: Druganoga, Warszawa 2021

Berenika Kołomycka & Agata Loth-Ignaciuk „Mika i Bulgot”, wyd.: Druganoga, Warszawa 2022

Berenika Kołomycka & Agata Loth-Ignaciuk „Mika i Chłodek”, wyd.: Druganoga, Warszawa 2023

Lot jaskółek

Lot jaskółek

To jest chyba najdłuższy tekst, jaki tutaj umieściłam – mam nadzieję, że ktoś go przeczyta do końca 😉

„Lot jaskółek” to kontynuacja wydanej dwa lata wcześniej „Wojny skowronków”, o której pisałam ––>>> tutaj.

Pierwsza część bardzo mi się podobała, była też nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: przekład. Kiedy zobaczyłam zapowiedź kolejnego tomu, byłam pewna, że i on będzie mocnym kandydatem do nominacji w następnej edycji. Niestety – tym razem bardzo się rozczarowałam, choć sprawiedliwiej będzie, jeśli napiszę, że wzbudził w mnie uczucia mieszane.

W „Wojnie skowronków” zachwycił mnie sposób, w jaki Hilary McKay opisywała pierwszą wojnę światową. Napisałam wówczas: Tę wojnę nazywano potem Wielką, bo jeszcze takiej w historii ludzkości nie było. Pamięć o niej ginie w tej chwili w cieniu następnej, która zaczęła się dwadzieścia lat później i była jeszcze większa, jeszcze bardziej absurdalna i jeszcze straszniejsza. Ale o tym jeszcze bohaterowie tej książki nie wiedzą.

W „Locie jaskółek” McKay powraca do tych samych bohaterów, aby opisać kolejną wojnę, ale zdążyło się już pojawić kolejne pokolenie. Mamy więc dwie bohaterki pierwszoplanowe – mieszkającą w Oxfordzie Kate czyli Katherinę Clarissę Penrose, córkę znanych z poprzedniej części Vanessy i Petera, oraz Ruby Amarylis z Plymouth, córkę Violet. Mamą chrzestną obu dziewczynek jest Clarry.

Ponieważ wspomniałam o tym, że ta książka wzbudziła we mnie uczucia mieszane, zacznę od tego, co mi się w niej podobało. Są to właśnie Kate i Ruby Amarylis, a także ich najbliżsi. Ucieszyłam się, że Peter i Vanessa mają taką fajną, kochającą się rodzinę i że mimo braku wzoru wyniesionego z dzieciństwa, Peter potrafi być dobrym ojcem. Podoba mi się też wątek Clarry i Ruperta, choć tu miałam wątpliwości, czy happy end, który zafundowała im Autorka, nie jest za bardzo harlekinowaty ? Ojciec Clarry i Petera jest w tej części dużo bardziej interesującą postacią, widać, że nieco lepiej (z naciskiem na nieco) odnajduje się w roli dziadka niż ojca. To co działo się w trakcie jego wizyty świątecznej rozśmieszyło mnie – obawiam się jednak, że może to być odbierane jako swego rodzaju bagatelizowanie alkoholizmu. Niemniej – duże brawa dla tłumacza za przekład przeróbek kolęd śpiewanych przez Charliego po bliższym zapoznaniu się z zawartością piersiówki dziadka !!!

Bohaterem pierwszoplanowym „Lotu jaskółek” jest także pies, początkowo bezimienny, i on także ma swój ciekawie poprowadzony wątek. Szczególnie spodobała mi się scena, w której Rupert go znajduje – choć odpowiedniej będzie powiedzieć, że to pies znalazł Ruperta 😉

Na tym kończy się lista rzeczy, które mi się w tej książce podobały i gdyby Autorka na tych wątkach poprzestała, wszystko byłoby w porządku. W „Wojnie skowronków” opisywała wojnę widzianą tylko z jednej strony frontu, w tej – postanowiła pokazać ją z obu jego stron. Nie ma w tym pomyśle nic złego, problemem jest jedynie to, jak to zrobiła.

Dalej będą spoilery, więc tu się żegnamy z tymi, którzy nie mają na nie ochoty.

W „Locie jaskółek” równorzędnymi bohaterami pierwszoplanowymi są, obok dwóch angielskich dziewczynek i ich rodzin (oraz psa), dwaj niemieccy chłopcy – Erik i Hans, obaj z Berlina. Ich ojcowie walczyli na wojnie sprzed dwudziestu lat. Konsekwencje dla obu rodziny były odczuwalne jeszcze długo. Tata Erika po zatruciu gazem bojowym na froncie nigdy nie wrócił do pełni zdrowia. Umarł młodo na dwa miesiące przed narodzinami syna. Tata Hansa też był słabego zdrowia, a jego lewa noga kończyła się za kolanem. Zrobiono mu drewnianą protezę i chodził na niej sztywno, a pracował w urzędzie pocztowym, co miał tę zaletę, że spędzał prawie cały dzień w pozycji siedzącej. Matka Hansa nie pracowała, w odróżnieniu od matki Erika.

Obu chłopców oraz ich rodziny mieszkające w tym samym domu poznajemy w latach trzydziestych. Hans i Erik są rówieśnikami, chodzą razem do szkoły i tym, co ich łączy, poza przyjaźnią jest ich konsekwentna niechęć do wszelkich form, jakie w ich otoczeniu przybiera narodowy socjalizm. Te uczucia podzielają także ich rodziny – z wyjątkiem Lisy, starszej siostry Hansa, która wstąpiła do BDM, ale dość szybko przestało jej się tam podobać. Lisa jednak przedstawiona jest tam jako dziewczyna niespecjalnie myśląca i dość szybko znika na dalszym planie, aby w końcu zginąć. Nawet ich nauczyciel, przekonując chłopców, aby dla dobra swojego i swoich rodzin zapisali się do Hitlerjugend, argumentem: To są nowe Niemcy (…) Otwórzcie oczy. Koniec z bujaniem w obłokach ma w głosie jakiś przeraźliwy smutek.

To są już wszyscy Niemcy, jacy pojawiają się na kartach tej książki w Berlinie w pierwszych latach III Rzeszy. Nie ma nikogo, kto słuchałby z przejęciem i wiarą przemówień Hitlera, kto maszerowałby z wyciągniętą ręką podczas nazistowskich parad, kto w jakikolwiek sposób popierałby NSDAP.

Jest jeszcze Fräulein Trisk – ich żydowska sąsiadka, niezbyt zamożna, samotna staruszka, która w pewnym momencie znika, jakoś tak w 1935 albo 1936 roku. Potem okazuje się, że ukrywa ją mama Erika (i z pomocą rodziny Hansa przechowuje ją do końca wojny).

Naprawdę ?

Zaraz po ustawach norymberskich i jeszcze przed Kristallnacht ?

Ograniczenia prawne w tym okresie dotyczyły małżeństw mieszanych, wykonywania zawodu lekarza czy posiadania majątku i jakoś trudno mi przypuszczać, żeby bardzo dotknęły takiej osoby jak Fräulein Trisk, szczególnie że już wcześniej prawie nie wychodziła z domu. Trudno wtedy jeszcze było przypuszczać, że dojdzie do tego, do czego w końcu doszło.

Mamy więc z jednej strony bohaterów niemieckich stawiających opór nazistom od pierwszych dni po ich dojściu do władzy (w tym jedną Sprawiedliwą Wśród Narodów Świata antycypującą ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej jakieś 6 lat przed konferencją w Wannsee), a z drugiej… no właśnie, nikogo kto miałby twarz i nazwisko. Są jakieś bezimienne nazistowskie zbiry, z którymi biją się gdzieś Hans i Erik, ale generalnie całe dziejące się wówczas zło opisane jest bezosobowo. Na przykład Kristallnacht, tak odebrana przez Erika który przyjechał na przepustkę z wojska dzień czy dwa potem:

Tym razem jednak wszystko wyglądało inaczej. Berlin był niespokojny. Na miejskich placach dochodziło do brutalnych ekscesów, widmo przemocy krążyło nad ulicami. W powietrzu czuć było spaleniznę. Wszędzie leżało potłuczone szkło, pozgarniane na kupki, które przypominały spłachetki brudnego śniegu. Erik patrzył z niedowierzaniem na sterty odłamków przed sklepami i warsztatami Żydów, którzy jeszcze niedawno uważali to miasto za swój dom. (podkreślenia moje)

Czytając to, czułam się trochę jak wtedy, jeszcze w czasach NRD, kiedy zwiedzałam tam jakieś muzeum w zamku, którego nazwy już nie pamiętam. Ekspozycja była bardzo interesująca dopóki nie doszliśmy do lat trzydziestych i czterdziestych. Z tego, co tam było pokazane, można było wywnioskować, że w tej części Niemiec mieszkali WYŁĄCZNIE antyfaszyści, natomiast wszyscy naziści zamieszkiwali tereny ówczesnych Niemiec zachodnich 😉

Hans i Erik pojawili się na stronach tej książki, aby (jak to możemy przeczytać na okładce) pokazać wojnę z bardzo różnych perspektyw. W ich przypadku jest to perspektywa oficerów Luftwaffe i to właśnie jest dla mnie najtrudniejsze do zaakceptowania. Chłopcy znaleźli się w lotnictwie dzięki pomocy wujka jednego z nich, który służył w lotnictwie w czasach, kiedy ich ojcowie byli żołnierzami. O ile jednak tamci dwaj zapamiętali ten okres jak najgorzej, o tyle wuj Karl miał głównie miłe wspomnienia. Dlatego i on, i ich rodzice uznali, że tak będzie dla chłopców lepiej. Jak mówił ojciec jednego z nich: lepiej bujać w przestworzach niż leżeć w błocie.

Jednak ta wojna, która nadchodziła, miała być zupełnie inna i dla osób tak dobrze zorientowanych jak ów wuj Karl powinno to być już wtedy oczywiste. Próbą generalną do niej była wojna domowa w Hiszpanii – szczególnie to, co zaprezentował niemiecki Legion Condor w Guernice w kwietniu 1937 roku. Nasi bohaterowie rozpoczęli służbę w Luftwaffe w styczniu roku następnego, a w 1939 roku byli już oficerami. Kampanię wrześniową Autorka skwitowała jednym zdaniem o tym, że Erik musiał wsiąść do myśliwca i eskortować niemieckie bombowce w czasie nalotów na Polskę. W tej kampanii lotnictwo niemieckie po raz pierwszy nie tylko zrzucało bomby na cele cywilne, ale także ostrzeliwało ludzi na ziemi z karabinów maszynowych. Amerykański dziennikarz Julien Bryan zrobił wtedy wstrząsające zdjęcie dziewczynki rozpaczającej nad ciałem siostry zabitej przez pilota niemieckiego myśliwca podczas kopania ziemniaków…

Potem mamy rok 1940 – wojnę z Francją i bitwę o Anglię, w której Hans i Erik biorą udział, ale Hilary McKay tak to opisuje, że możemy tylko im (a wraz z nimi wszystkim innym niemieckim żołnierzom) współczuć:

Erik po raz pierwszy ujrzał morze w pewien szary sierpniowy poranek. Było to nad kanałem La Manche. Francja znalazła się pod niemiecką okupacją, więc jego dywizjon znów przeniesiono. Stacjonowali teraz w sadzie jabłoniowym niedaleko francuskiego wybrzeża. Zaimprowizowane lądowiska były grząskie, poczty kazano im się spodziewać nie częściej niż raz w miesiącu, a rolnik, do którego należała ziemia, szczerze ich nie znosił, podobnie zresztą jak cała miejscowa ludność. W miasteczku byli oszukiwani i znienawidzeni. Nowo przybyłym opowiadano historię z innego obozu kilka kilometrów dalej, gdzie pewnego ranka znaleziono wartownika z podciętym gardłem… (podkreślenia moje)

Autorka bardzo podkreśla to, że tej wojnie chodzi wyłącznie o zniszczenie francuskiego lotnictwa (…). Nie Francuzów, tylko ich samolotów. I jeszcze lotnisk, hangarów, pasów startowych i zakładów lotniczych (…). I linii zaopatrzenia tych zakładów. Czyli dróg i torów kolejowych. Podobnie w Anglii. Na celowniku Luftwaffe znalazł się teraz RAF, czyli Królewskie Siły Powietrzne. Rozpoczęto naloty na lotniska w południowej Anglii. Zadaniem messerschmittów było zwalczanie brytyjskich myśliwców Hurricane i Spitfire, które zrywały się do obrony kraju. Dochodziło do walk powietrznych, w których jedna niewielka maszyna usiłowała zniszczyć drugą, tłukąc do niej z działek, kręcąc zawijasy pod błękitnym letnim niebem. Czasem pilot rozplątywał te zawijasy i wracał do bazy w jednym kawałku. A czasem pętla się rwała, niebo kołysało, a rudy płomień i czarny dym buchały tam, gdzie ich być nie powinno. Często pojawiał się spadochron, opadający powoli niczym puchata kula dmuchawca, obserwowany w milczącym bezruchu przez ludzi na ziemi. Między wrogami obowiązywał niepisany kodeks honorowy: nigdy nie strzelało się do lotnika na spadochronie. Przez tych kilka minut, zawieszony między niebem a ziemią, mógł się czuć bezpieczny.

Bardzo romantyczna wizja. Niestety, według mojej wiedzy – bardzo odległa od prawdy. I w dodatku zrównująca tych, którzy lecieli zrzucać bomby, z tymi, którzy swojego kraju, swoich domów i bliskich bronili. Jej ukoronowaniem jest scena z brytyjskim lotnikiem którego samolot zestrzelono, ale on sam miał dużo szczęścia i zdołał wylądować ze spadochronem na ich wyboistym lądowisku. Wszyscy go tutaj polubili: na kilka godzin został bohaterem całego obozu, niemalże ich towarzyszem. Częstowali go papierosami, czekoladą i prawdziwym niemieckim piwem. Opowiadał o premierze Churchillu i cholernym Hitlerze i zapewniał ich, że Brytyjczycy nigdy się nie poddadzą.

– Gdybyście się poddali – usłyszał od nich w odpowiedzi – nasze kraje mogłyby ze sobą współpracować.

– Tak, ale nie poddamy się – odparł brytyjski lotnik i pokręcił głową. – No i tak.

Był równie uparty, jak reszta jego rodaków. Po kilku godzinach, wielu uściskach dłoni i życzeniach szczęścia odwieziono go do obozu dla jeńców. (podkreślenia moje)

Tak, wiem, że jeńców brytyjskich Niemcy traktowali inaczej niż polskich i jest to do pewnego stopnia prawdopodobne, choć wniosek, jaki z tej sceny płynie dla młodych czytelników jest taki, że winny wojnie jest niezrozumiały opór Brytyjczyków przed współpracą z Niemcami. Autorka nie wyjaśniła jednak, jak ta współpraca miałaby wyglądać…

Wiele rzeczy w tej historii budzi mój opór, mimo że oddzielnie być może są prawdopodobne. Nasuwają mi się tu słowa biskupa Krasickiego z jego „Wstępu do bajek”: A cóż to jest za bajka? Wszystko to być może! // Prawda, jednakże ja to między bajki włożę.

Nie mam nic przeciwko bajkom, choć wolę kiedy zaczynają się od Dawno, dawno temu, za górami i za lasami… 😉 Jednak jako historyczka nauczona zostałam tego, aby opisywać to, co się zdarzyło, w sposób najbardziej zgodny z tym, co mówią źródła. Mówi się, że historia magistra vitae est. Zastanawiam się, czego ma uczyć taka wygładzona i wypolerowana wersja historii, w której wszyscy są ofiarami, tylko nie wiadomo czyimi ? Jaką lekcję o tym, skąd się biorą totalitaryzmy, wyniosą z tej książki jej czytelnicy ? Czy znajdą w niej odpowiedź na postawione na okładce pytania: Co jest najcenniejsze ? Kto naprawdę jest wrogiem ? Na czym polega odwaga ?

Nie wiem, co jeszcze mogę tu napisać i jak zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się niezawodny Jacek Kaczmarski: I pamiętaj, że dana Ci pamięć – nie kłam sobie, a nikt Ci nie skłamie…

I z tym Was zostawię, jeśli w ogóle doczytaliście aż dotąd.

Hilary McKay „Lot jaskółek”, przekł.: Łukasz Witczak, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2023