Kronika olsztyńska i inne zielone wiersze

Kronika olsztyńska i inne zielone wiersze

Tyś jest jezioro moje, // ja jestem twoje słońce, // światłami ciebie stroję, // szczęście moje szumiące. // Trzciny twoje pozłacam. // Odchodzę. I znów wracam…

Z trzech składników tej książki czyli tekstów, ilustracji i tematu pierwsze w moim życiu były Mazury. Najpierw żeglowałam po nich z Rodzicami, potem zaczęły się obozy i coraz większa żeglarska samodzielność, aż w końcu wędrowaliśmy po nich z córkami (a ostatnio już bez nich). Nic mnie tak nie relaksuje jak szum wiatru, plusk wody i kolory na jeziorach (no chyba że jest to morze 😉 ). Ciągle zmieniająca się gra światła i najrozmaitszych odcieni zieleni i niebieskości to balsam dla oczu i uszu oraz cudowny reset umysłu.

Od dawna byłam przekonana, że tylko Ela Wasiuczyńska potrafiłaby namalować te

Wszystkie szmery, // wszystkie traw kołysania, // wszystkie ptaków // i cieniów ptasich przelatywania…

więc odkąd się dowiedziałam, że ma ochotę zilustrować moją ukochaną „Kronikę olsztyńską” Gałczyńskiego, bardzo jej w tym pomyśle kibicowałam. I cieszę się, że dzięki Stowarzyszeniu Kobiet „Miej Marzenia” i Oranżerii Kultury – Miejskiej Bibliotece Pedagogicznej z Lidzbarka Warmińskiego to marzenie się spełniło. A efekt zdecydowanie przerósł moje oczekiwania!

Kiedy patrzymy na kolejne etapy powstawania tych ilustracji, wygląda to tak: najpierw mamy plamki w jednym kolorze rozrzucone, wydawać by się mogło – przypadkowo, po kartce. Potem plamki w innym odcieniu – również pozornie bez ładu. Potem jeszcze inne i inne, i inne, aż nagle – myk! I oto jest migoczące w słońcu jezioro. Z każdą kolejną ilustracją, którą Ela pokazywała na swoim blogu, nabierałam przekonania, że jeden z jej pędzli jest różdżką magiczną – i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej 😉

Powiedzieć o tych ilustracjach, że są piękne, to nic nie powiedzieć, ale na więcej brak mi słów. Nie byłoby jednak tych wszystkich cudów bez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i jego wierszy.

Kiedy zetknęłam się z jego poezją ? Nie pamiętam tego dokładnie. Na pewno już znałam Mazury, ale Eli Wasiuczyńskiej nawet nie przeczuwałam, bo obie chodziłyśmy wtedy do szkoły podstawowej. Za naszych czasów w podręcznikach do języka polskiego było sporo poezji oraz fragmenty rozmaitej prozy. Dość często zdarzało się, że zainteresowały mnie na tyle, żebym chciała poszukać całości na półkach domowych regałów. A stał tam i Tuwim w sześciu tomach, i Pawlikowska-Jasnorzewska w dwóch, i oczywiście Gałczyński w pięciu, i Baczyński – że ograniczę się tylko do poetów dwudziestowiecznych. Mogłam sobie w nich dowolnie buszować, bez ograniczeń. Efektem tego był też przygotowany w gronie harcerskim program poetycko – muzyczny o Gałczyńskim właśnie, chyba w ósmej klasie. Na potrzeby tego występu nauczyłam się między innymi niektórych części „Kroniki olsztyńskiej”. Do dziś je pamiętam i zdarzało mi się je nie raz przywoływać, kiedy żeglowaliśmy po Mazurach.

W Leśniczówce Pranie byłam dwa razy, bo jakoś w tamte rejony zapuszczaliśmy się rzadziej, ze względu na śluzę po drodze i strefę ciszy na jeziorze Nidzkim. Raz dotarłam tam wodą, a raz lądem i obie te drogi mają wiele uroku.

Na ścieżkach edukacji moich córek poezji było zdecydowanie mniej niż na moich. Rzadko uczyły się też jakichś wierszy na pamięć. Szkoda, bo jak się już człowiek w młodym wieku, kiedy umysł jest jeszcze chłonny, nauczy różnych rzeczy, to potem ma je zawsze na podorędziu. Wystarczy tylko otworzyć odpowiednią szufladkę w mózgu 😉 Fajnie jest, kiedy można spuentować rozmowę odwołując się do poezji mniej lub bardziej klasycznej, a jeszcze fajniej, kiedy rozmówca w lot to złapie i nie potrzebuje wyjaśnień, skąd ten cytat pochodzi.

Psy nad jeziorem szczekają, // może wydrę pochwycą. // Piszę wiersze na piasku, // pióro maczając w księżycu.

„Kronika olsztyńska i inne zielone wiersze” powstały w ostatnich latach życia Gałczyńskiego, mają więc trochę ponad 70 lat. Wydaje mi się jednak, że brzmią całkiem współcześnie, ich język i tematyka nie zastarzały się tak, jak to bywa z prozą w podobnym wieku. Warto podsunąć je nastolatkom. Mam nadzieję, że spodobają im się proste (można powiedzieć – analogowe) przyjemności mazurskie, których uroków można zażywać niekoniecznie na Maurach.

Gdy człowiek wejdzie w las, to nie wie, // czy ma lat pięćdziesiąt, czy dziewięć, // patrzy w las jak w śmieszny rysunek // i przeciera oślepłe oczy, // dzwonek leśny poznaje, ćmię płoszy // i na serce kładzie mech jak opatrunek…

Myślę, że to może być dobry wstęp nie tylko do zaprzyjaźnienia się na całe życie z Konstantym Ildefonsem. Ta książka otwiera drzwi do poezji w życiu, bo zdecydowanie mamy jej za mało. Język Gałczyńskiego, lekkość jego frazy, jego pochylenie nad rzeczami pozornie zwykłymi oraz cudowne światłocienie ilustracji Eli Wasiuczyńskiej tworzą razem coś wspaniałego, co zachwyca, wzrusza i pozostaje w pamięci.

Ale są jeszcze sprawy drobne: loty ptasie // chwianie się trzcin w jeziorach, blask gwiazdy wieczornej, // różne barwy owoców o porannym czasie // i wiatr przelatujący w sopranie i basie, // i moja mała lampa i stół niewytworny…

Jedynym problemem z tą książką, jaki widzę, to ten, jak ją kupić, bo nie ma jej w internetowych księgarniach. Jeśli nie jest Wam po drodze do Lidzbarka Warmińskiego albo do Leśniczówki Pranie (zawsze warto !!!), a chcecie ją mieć, piszcie do lidzbarskiej Oranżerii Kultury na adres: oranzeria@lidzbarkw.pl Tam się wszystkiego dowiecie. A jak będziecie zamawiać, to nie jeden egzemplarz !!! Zastanówcie się od razu, komu chcielibyście ją ofiarować i bo jest ona warta tego, żeby iść między ludzi.

Konstanty Ildefons Gałczyński „Kronika olsztyńska i inne zielone wiersze” ilustr.: Ela Wasiuczyńska, wyd.: Oranżeria Kultury – Miejska Biblioteka Pedagogiczna (z inicjatywy Stowarzyszenia Kobiet „Miej Marzenia”), Lidzbark Warmiński 2025

List do wszystkich dzieci

List do wszystkich dzieci

oraz „Julian Tuwim dzieciom” i „Zwierzaki pana Tuwima” – trzy zbiory, które ukazały się jakiś czas temu. Dość długo zbierałam się, żeby o nich napisać, a kiedy to w końcu zrobiłam, wyszło mi zupełnie co innego niż planowałam…

W grudniu 1953 roku polska literatura poniosła ogromną stratę – w odstępie trzech tygodni zmarli wtedy dwaj wspaniali poeci: Konstanty Ildefons Gałczyński* i Julian Tuwim. 70 lat później (a więc w 2024 roku) ich twórczość znalazła się w domenie publicznej. Spodziewałam się w związku z tym wysypu publikacji ich autorstwa i trochę się zawiodłam, choć w przypadku drugiego z nich – nie do końca, bo jednak ukazały się te zbiory. Ilustrowane przez Mariannę Jagodę „Zwierzaki pana Tuwima” są ciut wcześniejsze, wydawnictwo jeszcze zapłaciło za prawa do tych wierszy Fundacji im. Juliana Tuwima i Ireny Tuwim. To jest także najkrótszy ze zbiorów – zawiera 18 wierszy, podczas gdy „Julian Tuwim dzieciom” z ilustracjami Magdaleny Kozieł-Nowak aż 44 (i nie są to jeszcze wszystkie utwory autora adresowane do dzieci). W ilustrowanym przez Elżbietę Wasiuczyńską „Liście do wszystkich dzieci” znajdziemy ich 28 (i wszystkie są także w zbiorze Naszej Księgarni). To tak tylko – gwoli statystycznego podsumowania wszystkich trzech 😉

Kiedy planowałam porównanie tych książek, myślałam, że skupię się na ilustracjach. Tuwim to Tuwim – wszyscy znają jego wiersze, kilka pokoleń polskich dzieci się na nich wychowało i potem wychowywało swoje dzieci oraz wnuki. Wydawało mi się, że nie ma specjalnie o czym pisać, ale kiedy zaczęłam oglądać ilustracje, oczy same zatrzymały się na literach…

i wydarzyło się ze mną coś takiego, jak ze Skawińskim w „Latarniku”. Zaczęłam czytać i odpłynęłam 😉 Te wiersze są tak piękne, tak znakomicie napisane, że się od nich oderwać nie mogłam, mimo że znaczącą część z nich znam właściwie na pamięć. Tylko gdzieś się schowały na dalszych półkach mojej wewnętrznej biblioteki i pokryły nieco kurzem zapomnienia, odkąd nie mam ich z kim czytać.

Julian Tuwim był arcymistrzem języka polskiego, niedościgle panującym nad jego rytmem, melodią i sensem 😉 Te wspaniałe dzwiękonaśladowcze: ćwierkać, świstać, kwilić, pitpilitać i pimpilić w „Ptasim radiu”! Te zabawy słowne w „Panu Tralalińskim” – począwszy od żony Tralalony, przez córkę Tralalurkę i synka Tralalinka, pałeczkę – tralaleczkę, aż po myszkę Szarą Tralaliszkę w kątku, w ciemnym tralalątku – jakże to znakomicie otwiera czytelników na własne podobne próby ! I ten obrazowy opis mroźnego dnia i dźwięków skrzypiącego śniegu w „Mrozie”, do którego w dodatku Ela zrobiła moim zdaniem najpiękniejszą w tym tomie ilustrację!

Kontakt z tym pięknym językiem bardzo pomógł mojej duszy, bardzo obolałej od tego, co się na nas wylewa z mediów w końcówce kampanii wyborczej. Spróbujcie, to działa !!! Mimo że te wiersze powstały między 70 a 100 lat temu, ich język się nie zestarzał, a raczej nabrał blasku. Zastanawiałam się natomiast – jak z realiami ? Czy współczesne dzieci je zrozumieją ? Wydaje mi się, że tak. Jeżeli coś mogłoby je zdziwić, to może ten aeroplan, którym babcia z kurką odbywają swoją podróż – tak odmienny od współczesnych, znanych im samolotów ? Może parowa lokomotywa? Choć mimo wszystko rytm tego wiersza oraz pasażerowie kolejnych wagonów nadal (chyba) urzekają. No i ten skrzypiący mróz – kiedy ostatnio mieliśmy taką zimę ? Ale poza tym wszystko tam jest ponadczasowe.

Jeśli miałabym z tych trzech tomów wybrać najpiękniej ilustrowany, to ogłosiłabym remis, ale ze wskazaniem na „List do wszystkich dzieci”. Wiadomo nie od dziś, że jestem nieuleczalną wielbicielką twórczości Eli Wasiuczyńskiej, więc chyba nikogo to nie zdziwi ? Bardzo podoba mi się różnorodność stylów dopasowywanych do każdego wiersza, rzecz można, na miarę. A najbardziej chyba spodobała mi się pogodna rezygnacja w oczach psa pana Hilarego – widać, że nie pierwszy raz widzi go w takiej akcji 😉

Na koniec pozwolę sobie sparafrazować Gałczyńskiego i wezwać: Czytajcie dzieciom poezję ! Czytajcie do jasnej cholery !!! Ilustracje są tutaj mniej ważne 😉

Dla porównania i zachęty – tak widzi „Ptasie radio” Marianna Jagoda

a tak Grzesia kłamczucha z listem Magdalena Kozieł-Nowak

* Przy okazji donoszę z radością, że zapowiadana jest także edycja wierszy Mistrza Konstantego Ildefonsa z ilustracjami Eli – podobno możemy się jej spodziewać w lipcu (edit: już jest !!! —>>>tutaj ) Czekam niecierpliwie, a sama Ela podsyca (nie tylko) mój apetyt pokazując od czasu do czasu kolejne dzieła —>>> tutaj

Julian Tuwim „List do wszystkich dzieci” ilustr.: Elżbieta Wasiuczyńska, wyd.: Wilga, Warszawa 2024

oraz

Julian Tuwim „Julian Tuwim dzieciom” ilustr.: Magdalena Kozieł-Nowak, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2024

Julian Tuwim „Zwierzaki pana Tuwima” ilustr.: Marianna Jagoda, wyd.: Wydawnictwo Olesiejuk, Ożarów Mazowiecki 2023

Rilla ze Złotych Iskier

Rilla ze Złotych Iskier


Kiedy trzy lata temu napisałam tutaj o „Anne z Zielonych Szczytów” czyli pierwszym tomie cyklu Lucy Maud Montgomery w nowym przekładzie Anny Bańkowskiej, myślałam, że na tym poprzestanę.

Omówiłam wówczas wszystkie najważniejsze zmiany w stosunku do przyjętej dotychczas, rzekłabym, rutyny translatorskiej, jakie wprowadziła tłumaczka i odniosłam się do burzy, jaką to wywołało. Napisałam wtedy: Nie będę usilnie namawiać do czytania „Anne z Zielonych Szczytów” osób, które są bardzo przywiązane do tej bohaterki w wersji, w której ją poznały. Jeśli jednak miałabym teraz do czynienia z kimś, kto jeszcze jej nie zna, zaproponowałabym mu/jej właśnie tę wersję.

Kolejne tomy w nowym przekładzie czytało mi się bardzo dobrze. Czasem tylko miałam problem z przyzwyczajeniem się do znanych mi od dawna bohaterów występujących pod własnymi, oryginalnymi imionami. Najoporniej chyba szło mi to w przypadku Dave’a i Dory (zamiast Tadzia i Toli). Natomiast z wielką radością przyjęłam to, że Marshall Eliott przestał w końcu być Marszałkiem, bo już od pierwszej lektury „Wymarzonego domu Ani” zastanawiałam się, czego marszałkiem on mianowicie jest??? Byłam już wtedy po lekturze „Zemsty” i „Pana Tadeusza”, więc skoro tam mógł być Cześnik czy Podkomorzy, to Marszałek też wydawał się prawdopodobny. Trochę czasu zajęło mi dojście do tego, że po prostu miał tak na imię.

Wszystko to jednak były drobiazgi, które tylko dodawały uroku lekturze. Nawet jak najbardziej uzasadniona przemiana Złotego Brzegu w Złote Iskry, to w porównaniu z Zielonymi Szczytami był pikuś 😉

Wydawało mi się więc, że nic już nie będę miała do dodania na temat tego cyklu. Tak było przez kolejnych sześć tomów, aż ukazała się „Rilla ze Złotych Iskier” i w tej wersji okazała się ona dla mnie zupełnie inną lekturą niż wcześniej.

Nie jest to tylko kwestia nowego przekładu, choć dzięki niemu pewne rzeczy wybrzmiały mi teraz mocniej. W „Dolinie Tęczy” w pierwszym przekładzie Janiny Zawiszy-Krasuckiej, który wtedy czytałam, pojawia się (i powraca w „Rilli”) postać Srokatego Kobziarza, który z niczym mi się nie kojarzył. Dopiero dzięki Annie Bańkowskiej zrozumiałam, że Walter czytał baśń o Fleciście (albo Szczurołapie) z Hammeln (czyli The Pied Piper) i nagle wszystkie odwołania do niego stały się zrozumiałe.

„Rillę ze Złotego Brzegu” czytałam ponad 40 lat temu, byłam wtedy w ostatnich klasach szkoły podstawowej. Wtedy była to dla mnie przede wszystkim historia mojej rówieśnicy, jej dorastania i pierwszej miłości. Wojna pozostawała tylko odległym tłem tych wydarzeń i emocji. Teraz zobaczyłam to zupełnie inaczej.

„Rilla ze Złotych Iskier” to opowieść o wojnie i jej skutkach. Mimo że toczy się ona bardzo daleko, rzuca cień na życie jej bohaterów. Wiem teraz o pierwszej wojnie światowej dużo więcej, niż wiedziałam wtedy i ta wiedza pozaksiążkowa w oczywisty sposób wpływa na mój odbiór. Uderzyło mnie to, że mieszkańcy Wyspy Księcia Edwarda, którzy żyli w pewnym oddaleniu od zasadniczej, kontynentalnej części swojego kraju (czyli Kanady) i w jeszcze większym oddaleniu od Europy, czuli się tak silnie związani z Monarchią Brytyjską, żeby bez wahania i przymusowego poboru zgłaszać się do armii.

Tę wojnę nazywano potem, o czym już nie pamiętamy, Wielką. Nikt nie przypuszczał jeszcze, jak szybko nastąpi kolejna, jeszcze większa. Ta wojna, tak odległa od Wyspy Księcia Edwarda jest tutaj w listach, które chłopcy przysyłają z frontu. I w bezradnej tęsknocie, która była udziałem bliskich wszystkich tych wyruszających za morze młodych żołnierzy. Jej symbolem jest tu historia psa imieniem Piątek*, który przez cztery lata czekał cierpliwie na dworcu na powrót Jema. Moment, w którym się wreszcie swojego pana doczekał, wzrusza mnie za każdym razem.

Główna bohaterka całego cyklu jest w tym tomie postacią drugoplanową i najczęściej nazywana jest Panią Blythe albo Doktorową. Jednak bardzo mocno współodczuwałam jej cierpienie, kiedy kolejni synowie zgłaszali się do armii. Gdy czytałam „Rillę” pierwszy raz, wydawali mi się dorośli, bo byli ode mnie starsi. Teraz – są młodsi od moich córek. A tego, co czuła, kiedy straciła już Waltera, a na wojnę wyruszał ostatni z nich – Shirley, nie jestem w stanie sobie wyobrazić.

„Rilla ze Złotych Iskier” to lektura, która niespodziewanie dostarczyła mi wielu wzruszeń, ale także radości. Wszystko to zawdzięczam nowemu przekładowi Anny Bańkowskiej. Cały cykl, wszystkie osiem tomów trzyma poziom, a szczególne brawa należą się jej za to, jak poradziła sobie z problemem seplenienia Rilli. Ostatnia kwestia tej części (i zarazem całego cyklu) jest jak wisienka na torcie. Chapau bas !!!

* w oryginale był to Monday, a w poprzednim przekładzie – Wtorek, ale nie będę już tej kwestii roztrząsać 😉

Lucy Maud Montgomery „Rilla ze Złotych Iskier”, przekł.: Anna Bańkowska, wyd.: Marginesy, Warszawa 2024

Opowieść wigilijna (przekł. Jacek Dehnel)

Opowieść wigilijna (przekł. Jacek Dehnel)

Książka nominowana i NAGRODZONA w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: przekład !!

oraz wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2023

To już drugi przekład „Opowieści wigilijnej”, który staje na półce Małego Pokoju z Książkami. Poprzedni – Andrzeja Polkowskiego opisywałam ( tutaj —>>> ) dawno temu, kiedy Najstarsza z moich córek czytała go jako lekturę w szkole podstawowej. Nie wiem, czy potem ukazały się jeszcze jakieś następne godne uwagi, bo kolejne moje córki na potrzeby szkolne także czytały tamten.

Na to wydanie czyli przekład Jacka Dehnela zwróciłam uwagę przede wszystkim ze względu na ilustracje Lisy Aisato. Nie jestem szczególną fanką jej kreski i moim zdaniem nie zawsze jest ona odpowiednia do tekstów, którym towarzyszy, ale tutaj (podobnie jak w przypadku „Śnieżnej siostry”) jest bardzo na miejscu, pasuje do atmosfery tej historii i wiktoriańskich realiów, w których się toczy.

Do samego tekstu zajrzałam już po tym, jak Jacek Dehnel został nominowany w Plebiscycie LOKOMOTYWA i stwierdziłam wtedy, że czyta się naprawdę dobrze. Tłumaczowi udało się zachować balans między współczesnością języka, która powoduje, że nawet młodzi czytelnicy nie powinni mieć z nim problemów a duchem czasów, z których ten utwór pochodzi.

Kiedy głosami internautów właśnie ten przekład wygrał rywalizację w naszym plebiscycie, o ogłoszenie werdyktu i wygłoszenie laudacji poprosiliśmy Anną Bańkowską, której „Anne z Zielonych Szczytów” triumfowała w poprzedniej edycji Lokomotywy. Określiła ona dzieło Jacka Dehnela mianem mistrzostwa świata. Powiedziała: przeczytałam ją w nocy za jednym zamachem i nie mogłam się oderwać. Doceniła nie tylko piękny styl i piękny język, ale także liczne i bardzo obszerne przypisy, które jej zdaniem stawiają tę edycję „A Christmas Carol” na poziomie wydania krytycznego.

Podzielam tę opinię, bo sama bardzo lubię przypisy. Ich obecność w książce podnosi moją przyjemność lektury na wyższy poziom 😉 Jacek Dehnel wyjaśnia w nich rozmaite konteksty kulturowe, do których się Dickens odnosił, a które są obecnie, jak sądzę, w większości słabo zrozumiałe także dla przeciętnego czytelnika brytyjskiego. Czasem udało mu się znaleźć polskie odpowiedniki dla odniesień autora, ale wtedy też w przypisie wyjaśnia, o co chodziło w oryginale.

Wolę, kiedy przypisy znajdują się na dole strony – tak jest wygodniej czytać. Tutaj, zapewne także ze względu na całostronicowe ilustracje, umieszczono je na końcu książki. To trochę utrudnia, przydałaby się więc zakładka – wstążka (albo nawet dwie 😉 ), żeby ułatwić wędrówki między tekstem właściwym a przypisami.

Czuje się, że praca nad tym tekstem, była dla tłumacza przyjemnością. Z tym większym żalem uświadamiam sobie, że tak staranne (a przez to nie tanie !) wydanie zapewne nie trafi do tych, którym najbardziej by się przydało. „Opowieść wigilijna” jest aktualnie lekturą obowiązkową w klasach 7-8 szkoły podstawowej, ale obawiam się, że większość uczniów sięgnie na tę okoliczność po typowe wydanie lekturowe czyli byle jaki przekład wydany byle jak, byleby tylko kosztował niewiele. A potem będziemy narzekać, że nastolatki nie chcą czytać lektur szkolnych…

Charles Dickens „Opowieść wigilijna czyli kolęda prozą albo bożonarodzeniowa opowieść o duchach”, przekł.: Jacek Dehnel, ilustr.: Lisa Aisato, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023

Jak Grinch skradł Święta !

Jak Grinch skradł Święta !

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2023 w kategorii: przekład !!!

Każdy mieszkaniec Ktosiowa // bardzo lubił czas Świąt.

A Grinch, co żył za Ktosiowem ? // Ależ SKĄD !

Twórczość Dr. Seussa to klasyka i kamień milowy amerykańskiej literatury dziecięcej. „Jak Grinch skradł Święta !” ukazało się w tym roku po polsku po raz pierwszy, ale jego bohater znany jest polskiej publiczności bardzo dobrze. Ta historia była ekranizowana aż trzy razy ! Ja również kojarzyłam go z filmów, choć żadnego chyba nie widziałam w całości. Kiedy niedawno przeczytałam tę książkę, zdziwiłam się podwójnie.

Po pierwsze tym, jak krótki jest to wiersz, biorąc po uwagę fakt, że na jego podstawie stworzono filmy pełnometrażowe. Po drugie i najważniejsze – tym, o co chodzi w tej historii. Na podstawie zwiastunów i fragmentów filmów, które widziałam, odniosłam wrażenie, że sprowadzają one sens (i istnienie) Świąt do prezentów, bez których nie mogą się one obejść. Tymczasem nic bardziej mylnego !!!

Grinch kradnie prezenty z wszystkich domów Ktosiowa i liczy na to, że w ten sposób nie dopuści do Świąt. Stało się jednak inaczej: Choć Ktosie z Ktosiowa // i duzi, i mali, // prezentów nie mieli, // to wszyscy – śpiewali ! // Albowiem nie zdołał // powstrzymać Grinch Świąt. // Nadeszły i tak. // Ale jak ? Ale skąd ?

Bardzo podoba mi się konkluzja tej całej historii: Być może nieważne, czy prezent masz w ręce, // bo w Świętach, cóż, chodzi o coś… o coś więcej. Podoba mi się, bo zostawia kwestię tego, czym jest to coś więcej, otwartą i każdy czytający może sobie dopowiedzieć to, co dla niego jest w nich ważne. Zmieści się tam zarówno interpretacja religijna, jak i świecka – z wyjątkiem tej, że chodzi w nich WYŁĄCZNIE o prezenty, oczywiście !

Ja i moje córki zetknęłyśmy się pierwszy raz twórczością Dr. Seussa ponad 20 lat temu w warszawskim teatrze „Lalka” na przedstawieniu „Słonia, który wysiedział jajko” w przekładzie Stanisława Barańczaka. Spektakl ten (podobnie jak książka) stawiał widzom pytanie o to, który rodzic jest prawdziwszy – biologiczny, który począł, a potem zostawił, czy ten, który jajko wysiedział (czytaj: wychował). Dzieci obecne w teatrze musiały wydać wyrok niemal salomonowy – komu należy się tytułowe jajko ? Ptakowi czy słoniowi ? Swoją drogą – zawsze mnie intrygowało, jak aktorzy wybrnęliby z sytuacji, w której dzieci (inaczej niż autor) opowiedziałyby się za więzami krwi ?

Potem kupiłyśmy „Kota Prota” i była to jedyna z książek Dr. Seussa, którą czytałam moim córkom na głos. Po kilku latach zaczęły się ukazywać następne – już z wersją audio. Kiedy pierwszy raz usłyszałam jak wspaniale interpretuje je na płytach dołączonych do książek Zbigniew Grochal, wymiękłam i uznałam, że wobec takiej konkurencji kapituluję 😉 Te wiersze w oryginale są dość proste. „Kot Prot” czyli „The Cat in the Hat” składa się z 223 słów podstawowych i nadaje się do czytania już przez dzieci początkujące w tej sztuce. W przekładzie Stanisława Barańczaka natomiast… No cóż – podobno z przekładami jest jak z kobietami: albo są wierne, albo piękne 😉 Barańczak postawił na urodę. Do absurdalnego humoru oryginału dołożył jeszcze popisy elokwencji i giętkości języka. Mamy tam więc na przykład stentorowy pisk rybki, która woli raczej zaśniedzieć w stęchłej wodzie słoika, niż być składnikiem listy ofiar ekwilibrysty czy innego szkodnika... (uff !!!) Zbigniew Grochal radził sobie z tymi słownymi hołubcami po mistrzowsku, ani na moment nie wypadając z rytmu 😉 Chapeau bas !!! (Ja dostawałam zadyszki po trzech stronach przeczytanych ciurkiem 😉 )

Na płytkach dołączonych do książek znajdowała się zawsze również wersja oryginalna tekstu – czytana przez samego pana Roberta Gamble’a, założyciela wydawnictwa „Media Rodzina”. Jeśli moje córki nie zasnęły wcześniej, to jego spokojny, głęboki głos usypiał je niezawodnie.

Myślę, że Michał Rusinek, zabierając się za przekład „Jak Grinch skradł Święta !”, miał zadanie podwójnie trudne, bo musiał sprostać nie tylko wielkości jej Autora, ale także porównaniu z tym, jak wcześniej z jego wierszami radził sobie Stanisław Barańczak. Udało mu się to znakomicie i mam nadzieję, że na tym nie poprzestanie ani on, ani Wydawnictwo Kropka 🙂

Dr. Seuss (tekst & ilustr.) „Jak Grinch skradł Święta !”, przekł.: Michał Rusinek, wyd.: Kropka, Warszawa 2023

oraz:

Dr. Seuss (tekst & ilustr.) „Słoń, który wysiedział jajko”, przekł.: Stanisław Barańczak, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2003

Dr. Seuss (tekst & ilustr.)„Kot Prot”, przekł.: Stanisław Barańczak, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2003

P.S. grudzień 2024

Nakładem Wydawnictwa Kropka ukazała się kolejna książka z Grinchem w roli głównej. Wygląda nieźle, ale bliższe oględziny wykazały, że, wbrew temu, co sugerowała okładka, jej autorem wcale nie jest zmarły w 1991 roku Theodor Seuss Geisel (który ukrywał się pod pseudonimem Dr.Seuss) tylko Alaistar Heim. Ilustracje wzorowane na oryginalnych wykonał Aristides Ruiz.

Efekt tej współpracy jest, mówiąc najoględniej, taki sobie. Doceniam to, że Michał Rusinek starał się bardzo przekładając to na polski, ale no cóż… jak nie ma za bardzo co przekładać, to nic się nie poradzi 😦

Dong, co ma świecący nos i inne wierszyki Pana Leara

Dong, co ma świecący nos i inne wierszyki Pana Leara

Gdybyśmy mieli w Plebiscycie Lokomotywa kategorię: wznowienie roku, to ta książka byłaby w niej czarnym (nomen omen ! 😉 ) koniem. Klasyka angielskiego humoru w znakomitym przekładzie, zilustrowana… Nie ! To nie są tylko ilustracje, to cała koncepcja wizualna książki – czegoś takiego właśnie szukamy nominując w naszej kategorii: Od A do Z. Wiersze Edwarda Leara mają już ponad 150 lat, natomiast przekład oraz strona wizualna tej edycji – ponad 60 i absolutnie się nie zestarzały. Bo też, prawdę mówiąc – tu nie ma się co zestarzeć, to jest po prostu ponadczasowe !

Nie udało mi się ustalić, ile razy była wznawiana od pierwszej edycji w 1961 roku, ale wiem, że kiedy moje córki były małe, wydało ją wydawnictwo Drzewo Babel. Obecna wersja Dwóch Sióstr różni się od tamtej nieco rozmiarem, jest mniejsza, ale też w twardej oprawie, natomiast z czasów swojego dzieciństwa pamiętam mgliście edycję większą i broszurową.

Pisałam już o tym przy innych okazjach, że kiedy byłam dzieckiem niespecjalnie lubiłam kreskę Bohdana Butenki. Do moich ukochanych książek należały wtedy te ilustrowane przez Bożenę Truchanowską, Jana Marcina Szancera, Antoniego Uniechowskiego czy Marię Orłowską-Gabryś. Z „Dongiem, co ma świecący nos i innymi wierszykami pana Leara” jakoś się wówczas nie spotkałam. Odkryłam tę książkę dopiero jako osoba dorosła i zachwyciłam się nią. Rzadko używam tego określenia, ale tutaj ono pasuje – uważam, że to co Butenko zrobił z tymi wierszami było kongenialne. Czyli: nie tylko dorównujące tekstowi wyjściowemu, ale razem z nim tworzące coś jeszcze znakomitszego. Czarne kartki z białym tekstem czyli odwrócenie tradycyjnego wyglądu książki od razu wciągają czytelnika w absurdalnego ducha tej poezji, a biała kreska Butenki pasuje do purnonsensu Leara jak żadna inna.

Kto to czy co to ? Skąd, gdzie i jak ? Wziął się Akond ze Skwak ?

Kiedy Wydawnictwo Dwie Siostry ogłosiło zapowiedź wznowienia tej książki, ktoś gdzieś zapytał, czy będzie to ten sam przekład co wcześniej ? Nie mogło być inaczej, bo przecież spora część tekstu została wpisana przez Bohdana Butenkę ręcznie, więc nie da się tu bez niego nic zmienić.

Na ostatniej okładce można przeczytać takie słowa: Znajdziecie w niej poetycki absurd i dziecięcą beztroskę, dużo czułości, trochę melancholii – i wielu ekscentrycznych bohaterów. Tytułowy Dong, Akond ze Swak czy tajemnicze Takie coś, które żyło sobie w kraju Dżolibolibo – tak, ekscentryczni to określenie, które najlepiej do nich pasuje 😉

Dalekie są kraje i bliskie są kraje, gdzie Dżamble pędzą życie; zielone głowy mają, niebieskie ręce mają i po morzu pływają w sicie…

Te wiersze to kolejna w moim Mały Pokoju książka bez górnej granicy wieku. Im człowiek starszy, inaczej je rozumie, dostrzega w nich tę zapowiadaną na okładce melancholię. Historia o Dżamblach jest taka najbardziej, przekonałam się o tym, kiedy wróciłam do niej po wielu latach. Jednak w każdym wieku miło jest znać pana Leara 🙂 Niezależnie od tego, ile ma się lat, każdy kto ma choć odrobinę wyobraźni, odnajdzie się w tym świecie. Spróbujcie !!!

Edward Lear „Dong, co ma świecący nos i inne wierszyki pana Leara”, przekł.: Andrzej Nowicki, ilustr.: Bohdan Butenko, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2023

Gra o spadek

Gra o spadek

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: przekład !!!

Słońce znika za horyzontem na zachodzie (wie to prawie każdy), tymczasem Wieże Zachodzącego Słońca były zwrócone ku wschodowi. Osobliwe !

Wieże Zachodzącego Słońca zwrócone ku wschodowi nie były zresztą wieżami tylko lśniącym, przeszklonym apartamentowcem. Stał on samotnie na brzegu jeziora Michigan, wysoki na cztery piętra. Cztery puste piętra.

Aż tu pewnego dnia (był to akurat czwarty lipca), chłopiec na posyłki o wyjątkowo niepospolitej powierzchowności, objechał całe miasto, by dostarczyć listy adresowane do wybranych przyszłych lokatorów. Pod każdym listem widniał podpis: Barney Northrup.

Chłopiec na posyłki miał sześćdziesiąt dwa lata, a osoba o nazwisku Barney Northrup nie istniała…

„Gra o spadek” to czwarta nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA książka, do której powstania przyczyniła się Emilia Kiereś i druga (po „Była raz starsza pani” ) jej nominacja za przekład. Ta powieść to nie lada wyzwanie dla tłumacza . Bardzo duże znaczenie w całej intrydze mają gry słowne, kalambury i skojarzenia, często nieprzekładalne i ukryte na przykład w nazwiskach.

„Gra o spadek” to książka dziś trochę oldskulowa, bo powstała ponad 40 lat temu, kiedy życie wyglądało inaczej niż dziś. Jak na swoje czasy też już chyba była taka, czerpiąc z tradycji klasycznego kryminału i książek Agathy Christie. Mamy więc tajemnicę pewnej śmierci, której rozwikłanie jest warunkiem otrzymania tytułowego spadku i coś na kształt zagadki zamkniętego pokoju, którym jest odcięty przez śnieżycę od świata apartamentowiec na jeziorem Michigan. More a puzzle than a novel – jak napisano o niej w magazynie Kirkus Reviews.

Jest to jednak także książka przewrotna, w której ostatecznie okazuje się, że nic nie jest takie, jak się na początku wydawało i…

Obawiam się, że nie mogę napisać nic więcej, żeby nie popsuć Wam lektury, do której bardzo zachęcam 🙂

P.S. Książka w oryginale (czego wydawnictwo nie odnotowało w stopce redakcyjnej) nosi tytuł „The Westing Game”, podobnie jak jej ekranizacja, która powstała w 1997 roku (i ma alternatywny tytuł „Get a Clue”), ale nie udało mi się znaleźć o niej żadnych informacji poza —>>> tym i —>>> tym

Ellen Raskin „Gra o spadek”, przekł.: Emilia Kiereś, wyd.: Kropka, Warszawa 2022

Anne z Zielonych Szczytów

Anne z Zielonych Szczytów

Książka nominowana i NAGRODZONA w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: przekład !!!

oraz wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2022

Znajomość z Anią z Zielonego Wzgórza zawarłam w wieku do tego najodpowiedniejszym, czyli we wczesnej nastoletniości, która w moim przypadku wypadła w latach siedemdziesiątych. Był to oczywiście jedyny istniejący wówczas przekład Rozalii Bernsteinowej i najpopularniejsze wśród moich rówieśników wydanie – trzy tomy, w każdym po dwie części, płócienna oprawa i obwoluta, która oczywiście nie dotrwała do dziś, a w środku ilustracje Bogdana Zieleńca.

Ania należała (i należy do dziś) do moich ulubionych bohaterek literackich, choć muszę przyznać, że najmniej lubiłam ją w tym pierwszym tomie i najrzadziej do niego wracałam. Wolałam tę starszą, studiującą, pracującą, a potem wychowującą dzieci. Ostatnim tomem, który kupiłam i przeczytałam, była, wydana wówczas, w 1989 roku, po raz pierwszy „Ania ze Złotego Brzegu”. Kolejnymi edycjami tego cyklu nie interesowałam się już, miałam w domu wszystko, co było mi potrzebne, a potem te książki przeszły na moje córki, choć one już wielbicielkami Ani nie zostały.

O tym, że istnieją inne wersje przekładu tych książek dowiedziałam się przypadkiem. Na jakimś forum internetowym przeczytałam w dyskusji o nich o Leslie Moore i zdziwiłam się bardzo, bo nie pamiętałam takiej postaci. Z kontekstu domyśliłam się, że chodzi o osobę, którą ja znałam jako Ewę i dotarło do mnie, że przekład, który znałam, nie jest już jedyny. W ciągu ostatnich trzydziestu lat ukazało się ich kilkanaście, ale dopiero ten Anny Bańkowskiej wywołał poruszenie. Chciałoby się napisać, że wywołał je wśród czytelników, ale większość osób wypowiadających się na temat tego wydania wyrobiło sobie opinię na jego temat wyłącznie na podstawie tytułu.

Rozalia Bernsteinowa, o której wiadomo bardzo niewiele (żeby nie powiedzieć – nic), przełożyła tę książkę w 1910 roku i najprawdopodobniej opierała się nie na oryginale tylko na przekładzie szwedzkim. Zgodnie z ówczesną praktyką translatorską, poczynała sobie dość swobodnie z imionami i nazwiskami oraz z mniej i bardziej autentycznymi nazwami geograficznymi. Wszystkie imiona, które miały swoje polskie odpowiedniki, spolszczyła i stąd mieliśmy przez wiele lat do czynienia nie tylko z Anią, Marylą i Mateuszem, a także Józią, Janką czy Karolkiem. Bez zmiany pozostali chyba tylko Diana i Gilbert, natomiast pani Rachel Lynde, której imię dla ówczesnych polskich czytelników jednoznacznie wskazywałoby na pochodzenie żydowskie, została przemianowana na Małgorzatę Linde.

Współcześni potencjalni czytelnicy tego cyklu są (w przeciwieństwie do swoich poprzedników sprzed wieku) przyzwyczajeni do innych niż polskie wersji imion i doskonale sobie zdają sprawę, że dziewczynka mieszkająca w Kanadzie raczej będzie miała na imię Anne niż Ania czy Jane a nie Janka. Pamiętajmy też, że Anne bardzo zależało na takiej właśnie wersji, prosiła o to nie raz i aby tę sytuację wyjaśnić, Bernsteinowa wymyśliła rzekomo nielubiane przez nią zdrobnienie Andzia.

W kolejnych przekładach, które zaczęły się ukazywać od lat dziewięćdziesiątych tłumacze rezygnowali ze spolszczania imion bohaterów drugoplanowych, ale czwórka: Ania, Maryla, Mateusz oraz pani Małgorzata pozostawała bez zmian. Tak jest też w poprzednim wydaniu „Ani z Zielonego Wzgórza”, które dla wydawnictwa Wilga przygotowała Maria Borzobohata-Sawicka i które ukazało się w zeszłym roku. Na jednym ze spotkań związanych z ukazaniem się w krótkim czasie dwóch wersji tej książki, powiedziała ona, że zachowanie tych czterech imion oraz Zielonego Wzgórza było warunkiem wstępnym wydawnictwa.

No właśnie – Zielone Szczyty spotkały się chyba z jeszcze większym oporem społecznym niż Anne 😉 Problem w tym, że w języku polskim to słowo obecnie kojarzy się niemal wyłącznie ze skalistym wierzchołkiem góry, a jego znaczenie architektoniczno – budowlane pozostaje wyłącznie w użytku fachowców. Z racji posiadania taty architekta byłam z nim osłuchana, ale ze zdziwieniem stwierdziłam, że jest sporo osób, które w ogóle nie wiedzą, czym jest na przykład ściana szczytowa, a właśnie od jej górnej, pomalowanej na zielono części wzięła swoją nazwę farma Cuthbertów.

CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=37554

Podsumowując, przyznaję się do winy: zabiłam Anię, zburzyłam Zielone Wzgórze i pozbawiłam je pokoiku na facjatce. Proszę jednak o łagodny wymiar kary, zważywszy na to, że ktoś kiedyś musiał się podjąć tego niewdzięcznego zadania – napisała Anna Bańkowska w przedmowie do „Anne z Zielonych Szczytów”.

Mówi się, że nie powinno się oceniać książki po okładce, a teraz widzimy, że nie powinno się również oceniać po tytule 😉 Przeczytałam tę nową wersję, co przyszło mi o tyle łatwo, że, jak wspomniałam, nie byłam szczególnie przywiązana akurat do tego tomu. Czytało mi się ja bardzo dobrze. Anne w wersji Anny Bańkowskiej jest dziewczynką dużo bardziej strawną, mniej egzaltowaną, choć nadal gadatliwą i marzycielską. Marilla straciła sporo swojej dotychczasowej kostyczności, natomiast zyskała na inteligentnym sarkazmie. Obie dzięki temu budzą zdecydowanie więcej mojej sympatii.

Z innych zmian, które wprowadziła Anna Bańkowska poprawiając błędy i przeinaczenia Bernsteinowej, z zadowoleniem przyjęłam to, że Anne dodała do ciasta nie krople walerianowe tylko anodynę. Nie wiem, jak pachnie ta ostatnia, ale pamiętam, że zawsze dziwiłam się, jakim cudem nikt (wyłączając oczywiście zakatarzoną Anię) nie poczuł zapachu ciasta z walerianą, skoro Maryla razem z nią szykowała liczne inne potrawy na ten podwieczorek ???

Opisując przyrodę Wyspy Księcia Edwarda Bernsteinowa często używała nazw roślin znanych jej czytelnikom, a niekoniecznie tam występujących, pomijając inne, nieznane. Rosły więc u niej przylaszczki i pierwiosnki, a zniknęły z tekstu kwiaty, które po angielsku nazywają się mayflowers i były ulubionymi kwiatami Lucy Maud Montgomery. Nie mają one polskiej nazwy, ale Anna Bańkowska skorzystała z pomysłu Stanisława Kucharzyka (autora bloga Zielnik L.M.Mongomery) i przywróciła je na ugory za farmą pana Sloane’a jako majowniki.

Podsumowując moje wrażenia z tej lektury: pojawienie się nowego przekładu absolutnie nie unieważnia poprzednich 😉 Nie będę usilnie namawiać do czytania „Anne z Zielonych Szczytów” osób, które są bardzo przywiązane do tej bohaterki w wersji, w której ją poznały. Jeśli jednak miałabym teraz do czynienia z kimś, kto jeszcze jej nie zna, zaproponowałabym mu/jej właśnie tę wersję. Myślę, że dla współczesnych rówieśnic bohaterki, które (co sprawdziłam już ponad dekadę temu na własnych córkach) z dużymi problemami brnęłyby przez język Bernsteinowej i straciłyby zapał do tej lektury jeszcze zanim Mateusz dojechałby do Szerokiej Rzeki (czyli Bright River), daje on szansę na przyjaźń z Anne.

P.S. Z radością odkryłam w „Anne z Zielonych Szczytów” wstążkę – zakładkę. To bardzo przyjazne dla czytelnika rozwiązanie 🙂

P.S 2 Jednym co mi się tym nowym przekładzie nie podobało był przymiotnik avonleański, jakoś mi wizualnie zgrzytało to słowo w tekście 😉

Aktualizacja 14.06.2023: ukazał się właśnie tom piąty czyli „Wymarzony dom Anne”. To zawsze była moja ukochana część i z radością stwierdzam, że w tym tłumaczeniu nadal mi się podoba !!!

Aktualizacja 29.01.2025: ukazało się już wszystkich osiem tomów tego cyklu, a wpis o zamykającej go „Rilli ze Złotych Iskier” znajdziecie —>>> tutaj

Lucy Maud Montgomery „Anne z Zielonych Szczytów”, przekł.: Anna Bańkowska, wyd.: Marginesy, Warszawa 2022

oraz:

Lucy Maud Montgomery „Ania z Zielonego Wzgórza”, przekł.: Rozalia Bernsteinowa, ilustr.: Bogdan Zieleniec, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 1973

Lucy Maud Montgomery „Ania z Zielonego Wzgórza”, przekł.: Maria Borzobohata-Sawicka, wyd.: Wilga, Warszawa 2021

Misiu Szpeniolek

Misiu Szpeniolek

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: przekład !!!

Z sześciu kategorii, w których nominujemy książki w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA, przekład jest tą najbardziej dyskusyjną. Zdajemy sobie sprawę, że aby dobrze ocenić pracę tłumacza powinno się znać oryginał utworu oraz bardzo dobrze oba języki – ten, w którym został napisany, i ten, na który go przełożono. W przypadku większości nominowanych w tej kategorii książek tak nie jest, ale mimo to zależy nam na docenieniu roli tłumaczy w przybliżaniu polskiemu czytelnikowi tego, co ukazuje się w innych krajach. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nie jesteśmy w stanie zauważyć i dobrze ocenić wszystkich niuansów przekładu, dlatego skupiamy się przede wszystkim na efekcie końcowym – czyli na tym, jak ten tekst brzmi po polsku i jak się go czyta.

Wśród tegorocznych nominacji znalazła się jedna szczególna – „Misiu Szpeniolek” czyli przekład „Kubusia Puchatka” na gwarę wielkopolską. Postanowiliśmy w ten sposób docenić nie tyle może kunszt tłumacza, ile sam fakt wydania klasyki literatury w tej wersji językowej. Dodajmy, że nie jest to pierwsza taka edycja w polskim języku regionalnym, bo wcześniej ukazała się edycja śląska czyli „Niedźwiodek Puch” i kaszubska „Miedzwiôdk Pùfôtk”. Podobne zabiegi translatorskie wykonywane są także wobec Małego Księcia (ukazał się w przekładzie śląskim, wielkopolskim i góralskim) i Alicji w Krainie Czarów (na razie powstała wersja śląska). Pozwólcie, że nie będę tu wchodzić rozważania na temat tego, czym się różni język od gwary, co nim jest, a co nie jest i dlaczego, nic to albowiem do rzeczy nie przyda 😉 Ciekawszą kwestią natomiast jest to, po co to się robi, skoro i tak wszyscy potencjalni czytelnicy znają język polski i zapewne także znają tę książkę ? Czy podtrzymywanie takich regionalności ma sens i wartość ???

Ma i to głęboki. Na naszą tożsamość składa się nie tylko tradycja narodowa, ogólnopolska, ale też wszystko to, co przynależy do naszych małych ojczyzn – pamięć lokalna miejsc, w których dorastamy i skąd wywodzi się nasza rodzina, specyfika kuchni i języka właśnie. Język ujednolica się najszybciej – dzięki szkole, telewizji i mediom społecznościowym, ale to w melodii tego, którym mówiła babcia i w pewnych, nieznanych w reszcie kraju określeniach, mieści się nasza tożsamość. Tłumacz tej książki Juliusz Kubel tak o tym opowiada:

Tutaj widzimy dwa jakby wykluczające się trendy, bo z jednej strony ludzie bardzo chcą tą mową się cieszyć, a z drugiej strony nasza gwara jest bardzo hermetyczna. To znaczy mocno związana z regionem i poza ten region nosa nie wyściubia. Na dodatek, gdyby zapytać, czy w ogóle istnieje jednolita „gwara wielkopolska” to trudno odpowiedzieć twierdząco. Pewnie są rozmaite jej odmiany. Ja mogę wiele mówić tylko o tej poznańskiej, dlatego, że tę gwarę dość dokładnie znam.

Nieco inaczej mówi się w Lesznie, a jeszcze inaczej mówi się w Szamotułach. Są też wątki łączące, a i różnice nie aż tak duże, skoro takie książki „Książe Szaranek” czy „Misiu Szpeniolek” równie chętnie są czytane i w Lesznie, i w Szamotułach, i w Strzałkowie. A dlaczego nasza gwara jest mało znana i mało popularna poza Wielkopolską? Bo język codzienny się unifikuje, a przyczyniają się do tego Internet i telewizja. Młodzi mówią żargonem internetowym. Dorośli wspierają się jakimiś slangami zawodowymi. Zmienia się to, rozwija i zanika.

Dlaczego właśnie „Kubuś Puchatek” ? Bo jest to książka, którą znamy bardzo dobrze i czytając ją w takim przekładzie wiemy od razu, o co w niej chodzi. Ja sama najpierw, dzięki dwujęzycznemu polsko – angielskiemu wydaniu Naszej Księgarni uczyłam się na niej angielskiego, a przy okazji podglądałam (na ile potrafiłam) jak przyswoiła ja polszczyźnie Irena Tuwim. Jej przekład jest w tym samym stopniu kongenialny co kontrowersyjny 😉 ale nie można mu odebrać tego, że niepodzielnie panuje nad naszą wyobraźnią. Naszą – czyli roczników wychowanych na książce, a nie na disney’owskiej kreskówce.

Tłumacze przekładający „Winnie The Pooh” na polskie języki lokalne korzystali oczywiście z tekstu oryginalnego, ale nie mogli zapomnieć także o wersji Ireny Tuwim. Bardzo ciekawa byłam jak zabrzmi po wielkopolsku moja ulubiona kwestia: takie bzyczące bzykanie nie bzyka bez powodu i oto proszę:

Juliusz Kubel powiedział: Zajmując się „Kubusiem Puchatkiem”, szukałem też odnośników do pochodzącego z roku 1938 tłumaczenia Ireny Tuwim. Chciałem zobaczyć, jak sobie poradziła z takimi rafami językowymi. I tutaj odkryłem kilka rzeczy, które mnie zastanawiały, ale starałem się jakoś odszukać tok jej myślenia i snuć domysły, dlaczego np. niektóre rzeczy pominęła? Dlaczego napisała gdzieś cały akapit inaczej niż w oryginale. Tak było na przykład z historią (jak ją nazwała Irena Tuwim) Przyprawy do Bieguna Północnego, ale o tym więcej przeczytacie —->>>> tutaj

Ja odnalazłam w „Misiu Szpeniolku” wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, które spędziłam w Bydgoszczy. Moi rodzice przyjechali tam po studiach na tak zwany nakaz pracy, a kiedy miałam 10 lat wróciliśmy do Warszawy. A raczej, mówiąc dokładniej – oni wrócili, a ja się z nimi przeprowadziłam 😉 Mieszkając w Bydgoszczy kontakt z gwarą miałam ograniczony, bo nie mówili nią ani rodzice, ani ich znajomi, którzy znaleźli się tam w podobny sposób. Jednak zawsze była gdzieś w tle i nie wiem jak to się stało, ale odkrywam jej ślady w naszych rodzinnych rozmowach. Kiedy przeczytałam w „Misiu Szpeniolku” frazę o tabliczce, co mioł ją wisieć na drzwiach, poczułam się bardzo swojsko. Choć nigdy nie miałam do czynienia z tą gwarą w takim stężeniu, te wszystkie tej, zaś, giyry i knipy, spowodowały, że zatęskniłam do dzieciństwa. I tak mi się jakoś zachciało szneki z glancą 😉

P.S. Książka zawiera w sobie słownik wielkopolsko – polski wyjaśniający użyte w tekście słowa. Dodano do niej też płytę, na której „Misia Szpeniolka” czyta sam tłumacz.

A.A. Milne „Misiu Szpeniolek”, obrozki narysowoł E.H. Shepard, przetmitnął na gwarę wielkopolską Juliusz Kubel, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2019

edit.: 7.10.2023

Przy okazji tegorocznego Międzynarodowego Dnia Tłumaczy poczyniłam następującą obserwację translatorską: wiecie jaki odgłos słychać było podczas widocznej na ilustracji wędrówki bohaterów po schodach ?

W oryginale to było: bump, bump 😉

w przekładzie Ireny Tuwim: tuk-tuk, tuk- tuk 😉

a po wielkopolsku: łup, łup, łup 😉

Była raz starsza pani

Była raz starsza pani

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA – książka dla niedorosłych w kategorii – przekład !!!

oraz wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2020

Była raz starsza pani, która połknęła muchę. // Chaps ! Jednym ruchem muchę pożarła. // Dziwne, że nie umarła.

Poezja dla dzieci stanowi sporą część tego, co się obecnie na naszym rynku wydawniczym ukazuje, ale do rzadkości należą tu przekłady z języków obcych. Jeżeli już się pojawiają, to są to pozycje z absolutnej klasyki literatury. Tak było w przypadku wydanej dwa lata temu przez Wydawnictwo Bajka „Mamy Gęsi”, w której Małgorzata Strzałkowska udostępniła polskim czytelnikom tradycyjne nursery rhymes, i taka również jest ta książka.

Była raz starsza pani, która połknęła pająka. // A ten się wiercił i kręcił, i po jej wnętrzu się błąkał.// Połknęła tego pająka, by upolował muchę. // Bo jednym ruchem muchę pożarła. // Dziwne, że nie umarła.

„Była raz starsza pani” to dokonane przez Emilię Kiereś spolszczenie tradycyjnej angielskiej rymowanki „There was an Old Lady Who Swallowed the Fly” (ewentualnie: I knew an Old Lady, bo, jak to z takim tekstami bywa, krąży on w różnych wersjach). Wydawnictwo Kropka wydało ten wiersz z ilustracjami Abnera Graboffa – też już niemal klasycznymi, bo pochodzącymi sprzed pół wieku, a jednak robiącymi wrażenie bardzo nowoczesnych. Ich rozmach, swoboda w operowaniu plamami i pewna niedbałość kreski dobrze korespondują z absurdalną, aczkolwiek tragikomiczną treścią. Szczególnie zachwyciła mnie ilustracja z koniem 😉

Struktura „Była raz starsza pani” kojarzyć się nam może z „Rzepką” Juliana Tuwima. Zabieg powtarzania coraz dłuższej wyliczanki (tu – kolejnych zwierząt połkniętych przez bohaterkę) fantastycznie sprawdza się w głośnym czytaniu z dziećmi, które szybko zaczynają się do tego wymieniania włączać. Kiedy czytałam z moimi córkami „Rzepkę”, naszą tradycją stało się to, że razem z jej końcowymi słowami wszyscy na siebie poupadali my także się przewracałyśmy. Zakończenie tej książki też daje pole do stworzenia własnych czytelniczych zwyczajów.

Emilia Kiereś jest doświadczoną tłumaczką (oraz autorką), ale wydaje mi się, że ta książka jest jej debiutem w dziedzinie poezji. Mimo to znakomicie poradziła sobie z rytmem tego wiersza. Oczywiście w tej sytuacji nie sposób jest uciec od skojarzeń rodzinnych, bo jest ona w końcu siostrzenicą absolutnego mistrza przekładu Stanisława Barańczaka. Można by powiedzieć, że ma to w genach, ale myślę, ze takie sformułowanie jest trochę krzywdzące, bo odbiera tłumaczce osobistą zasługę niewątpliwej ciężkiej i sumiennej pracy. Chciałam jednak skorzystać z tej rodzinnej koneksji, żeby zachęcić do sięgnięcia po bardzo ciekawy tekst mistrza Barańczaka na temat specyfiki przekładu poezji dla dzieci „Rice pudding” i kaszka manna —–>>>> tutaj

W tym momencie przechodzę do działu Podziękowania, bo ja sama trafiłam na niego dzięki recenzji tej książki na blogu Mała czcionka, mojej koleżanki i jurorki Lokomotywy —->>> tutaj . Wielu ciekawych rzeczy, także o Abnerze Graboffie dowiedziałam się też z recenzji drugiej jurorki Lokomotywy na blogu Maki w Giverny —–>>> tutaj oraz trzeciej – na blogu W Nieparyżu —->>> tutaj

I tak to się ta nasza sieć blogerska plecie… 😉

„Była raz starsza pani” ilustr.: Abner Graboff, przekł.: Emilia Kiereś, wyd.: Kropka, Warszawa 2020